wtorek, 22 października 2013

Strach nie takie wielkie oczy ma, czyli słów parę na temat GMO, eko-żywności, suplementacji i innych takich.

I znów kontrowersyjny temat. I znów pewnie oberwie mi się, że jakim to ja jestem specjalistą, że pewnie neguję innych specjalistów. I znów jedna strona mnie poprze a inna potępi. Ale cóż takie życie. Często jestem pytana czy jestem przeciwnikiem GMO, czy jadam eko-, czy jak kto woli bio-żywność? Czy się suplementuję? Tym razem jednak nie będę demonizować, podam co najwyżej trochę swoich przemyśleń.

Zacznę więc od tego, co wywołuje najwięcej strachu i kontrowersji. Od GMO. Nie jestem niestety specjalistą od inżynierii genetycznej, więc oprę się troszkę na historii i troszkę na obserwacjach. Czy GMO jest więc złe? Ja uważam, że nie do końca. Sama idea mutacji transgenicznych jest wg mnie genialna. Bo mutacje transgeniczne z założenia mają służyć dobru ludzkiemu. W krajach trzeciego świata mogłyby pomóc w walce z głodem. Poza tym dziś wszyscy korzystamy z dobrodziejstwa jakim jest chociażby fantastyczny i zdrowy olej rzepakowy, a ten nie byłby taki zdrowy gdyby wciąż zawierał kwas erukowy. A jak wiemy kwas erukowy udało się wyeliminować poprzez krzyżowanie genetyczne. Tak więc mamy tu przykład genialnego zastosowania inżynierii genetycznej. Co więc poszło nie tak? Ja zawsze dość kontrowersyjnie porównuję GMO do religii katolickiej. I przepraszam, jeśli urażę czyjeś uczucia religijne, ale historia pokazuje, że zarówno z GMO jak i z katolicyzmem było tak, że ich idea była genialna a w praniu wyszedł jeden wielki bałagan (chciałam użyć innego słowa ale wyszło by bardzo nieładnie). I tak więc aktualnie coraz częściej wykorzystuje się i jedno i drugie w niecnych celach. Z GMO pojawił się problem dotyczący monopolizacji i patentu. Problem masowej, nazywam ją, herbicydyzacji. Bo aktualnie największe zastosowanie mutacji genetycznej znajdujemy na przykładach upraw warzyw, które nawozi się herbicydami zawierającymi glifostat. Glifostat hamuje działanie syntazy EPSPS, enzymu, który w warzywach odpowiada za ich smak i zapach. I tak sprytne koncerny wykorzystały mutacje transgeniczne, by przy jednoczesnym giga-nawożeniu herbicydami, syntaza EPSPS była odporna na glifostat, a tym samym by warzywa zachowywały swój smak i zapach. Oczywiście firmy produkujące herbicydy zasłaniają się badaniami (opłacanymi przez samych siebie), w których nie widać szkodliwych skutków działania glifostatu na organizmy żywe. Ja dodam od siebie, że różni są specjaliści, różne są badania, różne są ich wyniki, a jak świat światem tak DDT zostało dopuszczone do stosowania jako bezpieczne, po czym historia trochę zawirowała na zakręcie. I jak świat światem, wszystko co zostało wycofane, najpierw zostało dopuszczone. Czas pokaże. Nie skłaniałbym się jednak ku temu, że jak coś przeszło mutację transgeniczną a my to zjemy to od razu oznacza, że wyrośnie nam trzecie ucho albo, że będziemy otyli, bo takie argumenty też już słyszałam. Mnie najbardziej przeraża kwestia herbicydów, monopolizacji i patentów genetycznych, bo te mogą zaszkodzić bioróżnorodności. Podsumowując pozwolę sobie zacytować Richarda Dawkinsa: "Jestem przeciwny działaniom, które mogą wywołać cierpienie jakichś istot, nie tylko ludzkich, lub mogą być szkodliwe dla środowiska. Dlatego moje podejrzenia budzą działania firmy biotechnologicznych, które wytwarzają zarówno środki chwastobójcze, jak i odporne na nie zmodyfikowane genetycznie rośliny. Tego typu monopol może prowadzić do monokultury, co nie jest najlepsze dla przyrody."





Jako drugą na tapet wezmę eko-żywność, lub jak kto woli bio-żywność. I tu znów znajduję pewne za i przeciw. Bo moim zdaniem żywność "bio" nie zawsze musi być rewelacją. No bo co mi po białym ryżu, czy on jest bio- czy nie bio to  i tak jest mało wartościowy. I to, że kupię biały ryż "bio" nie oznacza, że odżywiam się racjonalnie. Bo każdy biały ryż nie ma właściwie większych wartości odżywczych, oprócz tego że podnosi glukozę i "zapycha" "mały głód". Trzeba więc czasem zastanowić się czy pewne produkty nie są zwykłym chwytem na zarabianie na nas kasy. Trochę inaczej ma się oczywiście sprawa takich produktów jak kakao, przyprawy korzenne. tu najpewniej jest korzystać z tych eko, oczywiście sprawdzonych i certyfikowanych eko, bo taki na przykład cynamon pochodzący z Chin a prawdziwy cynamon z Cejlonu różnią się swoimi właściwościami, oczywiście na korzyść tego z Cejlonu. I tak cynamon chiński zawierający szkodliwą w nadmiarze kumarynę mamy w tradycyjnych hipermarketach a taki cynamon cejloński jest już dostępny na stoiskach ze zdrową bio żywnością i cena tegoż cynamonu jest diametralnie różna od tego ze zwykłej półki. Co do owoców i warzyw to zawsze za bio żywnością będzie przemawiał fakt, iż są one w większości nawożone bio nawozami, ale czy żadnej chemii się tu nie stosuje to wie tylko rolnik, który to uprawia. Dodam może, że kiedyś czytałam o badaniu, które wykazało że organiczna bio żywność w USA jest bardziej zanieczyszczona pestycydami niż żywność z naszych polskich upraw tradycyjnych. No i jeszcze jeden fakt, to że żywność jest bio nie oznacza, że ma więcej wartości odżywczych, ale że jest czystsza w kwestii sztucznych nawozów. Oczywiście istnieje jeszcze tak zwana domowa żywność eko, którą ja uwielbiam, która pozwala jedynie na uprawę sezonową i wolną od sztucznych nawozów, i takim przykładem są owoce i warzywa z własnej uprawy w ogrodzie lub na działce. I taka żywność na pewno jest o wiele bardziej odżywcza, chociażby dlatego, że jest sezonowa. A to właśnie sezonowość produktu świadczy o jego pro-zdrowotności. Jeśli o mnie osobiście chodzi to ja z żywności bio kupuję cytryny, bo te są wolne od sztucznych konserwujących wosków, a cytryny i tak są sprowadzane i tak naprawdę tu akurat ma to dla mnie sens. Kiedyś kupowałam marchewki, ale były mało soczyste i kilka razy natknęłam się na zgniłe więc zrezygnowałam na korzyść polskich sezonowych. Zastanowiłabym się też nad jajkami ale o znaczeniu jajek bio i z wolnego wybiegu pisałam już jakiś czas temu w tym artykule. Jednym słowem , nie dajmy się zwariować i zapamiętajmy, że przede wszystkim najlepsza i najwartościowsza jest żywność sezonowa.




No i przejdźmy do trzeciego tematu - suplementacji. Czy ja się suplementuję? Tak owszem. Suplementuję się tranem. A dlaczego? Bo ciężko jest w warunkach klimatycznych w jakich żyjemy syntezować swoją własną witaminę D. Bo coraz mniej jej naturalnej formy jest w żywności. Całą resztę staram się dostarczyć z żywnością, bo znam się na źródłach poszczególnych mikroelementów w żywności. I oczywiście zaraz mi się oberwie, że przecież mamy żywność przemysłową, że skąd ja wiem czy nie mam niedoborów. Nie wiem czy nie mam niedoborów, czekam aż mój lekarz skieruje mnie na badania. Wtedy się dowiem. Ale z własnej wiedzy skonstruowałam sobie tak dietę by w niedobory się nie wpędzać. Oczywiście dieta przeciętnego Kowalskiego jest niedoborowa. I często nie wynika to z faktu, że za mało czegoś w diecie dostarczył ale z tego, że być może za bardzo to z siebie wypłukał (chociażby poprzez picie coli, kawy czy herbaty) co odnosi się głównie do wapnia, żelaza i magnezu. I jeśli ktoś ma niedobory, to najpierw staram się tym osobom wskazać źródła danych składników w diecie, a przy konkretnych niedoborach zastosowanie suplementacji. Ale suplementacja też powinna być stosowana pod okiem fachowca. Bo nie wystarczy, ot tak sięgnąć po to czy tamto. Nie powinno się też stosować suplementacji jako rutyny i przez długi okres czasu, bo skutki pewnych suplementów mogą z czasem okazać się dość negatywne, co chociażby pokazują badania laboratoryjne, wykone na mojej uczelni, na zwierzętach suplementowanych witaminami z grupy B (źródło), u których wykryto otłuszczenie narządów wewnętrznych. Nie do końca właściwe też będzie stosowanie "multi" preparatów, bo skąd wiadomo czy skład danego "multi" suplementu będzie proporcjonalny do naszych niedoborów? Bo czy zdajecie sobie sprawę, że nadmiar wapnia powoduje spadek aktywnej witaminy D (po prostu ją zużywa) i jest jednocześnie antagonistą magnezu? Podsumowując- zawsze starajmy się poszukiwać źródeł mikroelementów z żywności, bo to żywność zawiera je w postaci naturalnych i najlepiej przyswajalnych kompleksów. Następnie przy zdiagnozowanych i kontrolowanych przez lekarza niedoborach stosujcie konkretną suplementację. Do momentu uzupełnienia. Zbilansowana dieta powinna po odstawieniu suplementacji zaspokoić zapotrzebowanie na dane mikroskładniki.


wtorek, 15 października 2013

Czy mama nauczy Stasia tabliczki mnożenia i dobrych nawyków?

Nie jestem fanem TV. Generalnie jak coś leci, to leci w tle.  Zrezygnowałam z oglądania telewizji komercyjnej, bo zwyczajnie nie mam na to czasu, a jak już go mam, to wolę poświęcić go na jakąś dobrą premierę na HBO, nieprzerywaną reklamami. Bo tych nie znoszę. Często jestem też biernym widzem TVN24, którego z kolei wiernym widzem jest mój Lolek, więc od przeklętych reklam nie mogę się całkowicie odciąć. I tak chcąc, czy nie chcąc, obijają się o mój wzrok i słuch coraz to głupsze reklamy i ogólnie może bym to olała, ale jak widzę jak ewidentnie robi się z nas widzów debili, to szlag mnie trafia.
I tak oto mamy reklamę płatków fitness, z piękną chudą modelką w tle, i słyszymy jakie to one zdrowe, bo mają witaminy i błonnik. Dlaczego nikt nie doda, że te witaminy są syntetyczne? Że płatki dosładzane są cukrem? Że mimo, tak jak to opisują, "wielkiej zawartości błonnika" powodują skoki, glukozy i pobudzają apetyt, będąc jednocześnie motorem cukrzycy? Chwilę później leci reklama mega zdrowego soku marchwiowego dla dzieci, ale znów nikt nie doda, że witamina C w tym soku jest wynikiem jego fortyfikacji a nie natury, że w szklance tego soku mamy równowartość kilku łyżeczek cukru? 
Nie wspominając już o margarynach miękkich, które to rzekomo pomagają obniżać poziom złego cholesterolu. Heloł? Czy jest na sali specjalista? A czy to nie izomery trans zawarte w każdej margarynie (niezależnie czy jest twarda czy miękka) zwiększają poziom złego cholesterolu LDL sprzyjającego tworzeniu się blaszki miażdżycowej, co udowodniono już wielokrotnie? Ale pani w reklamie udająca lekarza wmawia konsumentowi, że właściwa dieta i zwiększona aktywność ruchowa, nie są w stanie obniżyć cholesterolu. I że trzeba jeść margarynę.





Jednym z moich najbardziej ulubionych debilizmów reklamowych były "sraktimelki", dla zdrowego "pimpuszka" twojego maluszka. Jest chyba jednak sprawiedliwość, bo coś kiedyś obiło mi się o uszy, że producent "sraktimelków" musiał się dość intensywnie procesować i niestety nie udało mu się udowodnić prozdrowotnych właściwości tegoż specyfiku, tak dumnie wykrzykiwanych w reklamie. Ale jest coś co "sraktimelki" dogoniło w swej głupocie- mianowicie reklama jogurtów owocowych (słodzonych i barwionych) tej samej firmy co "sraktimelki". I tak oto uszom i oczom mym ukazuje się nowa reklama. Reklama, w której śliczna niczym z obrazka mama uczy swojego ślicznego synka Stasia tabliczki mnożenia i dobrych nawyków jedzenia słodkiego, pysznego jogurciku. Ach, ten jogurcik pyszny słodki, owocowy. A kogo obchodzi, że słodycz wynika z dodatku cukru, a nie z natury owocu, który też zanim trafił do jogurtu, został zakonserwowany? Kogo obchodzi, że w obecności sacharozy (czyli właśnie zwykłego cukru dodanego do jogurtu) żadna z dobrych bakterii nie będzie mieć możliwości rozwoju i namnażania? No kogo to obchodzi? Przecież śliczna mama uczy ślicznego Stasia, że to dobry nawyk jeść słodki owocowy jogurcik? I pewnie jeszcze ułatwi naukę tabliczki mnożenia? Oh błagam!! Nie trzeba jeść jogurtów, żeby nauczyć się tabliczki mnożenia, bo tabliczka mnożenia to nie jest żadne "rocket science". A cukier zawarty w jogurciku wręcz ogłupia, chociażby dlatego, że hamuje działanie czynnika neurotroficznego odpowiedzialnego za zdolność nauki i koncentracji, co już kiedyś opisałam w moim artykule o cukrze, który przypominam TU.
Nie ukrywam, że nienawidzę reklam. Szczególnie tych zakłamanych i ogłupiających. Bo co tu winić tą biedną mamę, skoro ona nie wie co jest zdrowe, nie zna się na mikrobiologii, biochemii, fizjologii. Więc skąd ma wiedzieć. I tak się utożsamia z tą mamą z reklamy i wydaje jej się że jej "Staś" też będzie taki zdrowy, piękny i mądry, bo przecież reklama mówi, że to zdrowe. Tak więc drogie mamy!!! Nie dajcie się ogłupić reklamom. Reklama to reklama, ma służyć zwiększeniu sprzedaży a z dobrem konsumenta mało ma wspólnego. A najbardziej boli mnie fakt, że często reklamy podpiera się rekomendacjami specjalistów. Nie wiem, co to za specjaliści i ile kasy dostali, ale ja bym z takimi specjalistami nie chciała mieć nic wspólnego. Ale o tym kiedy indziej. Mój apel do powyższego artykułu? Droga mamo! Jeśli naprawdę chcesz nauczyć swojego "Stasia" dobrych nawyków, naucz go przede wszystkim jeść świeże owoce i warzywa i pić zwykłą czystą wodę, a nie przetwarzany, dosładzany syf.

Aktualizacja 17.10.2013: Nie żebym demonizowała margarynę, ale w nawiązaniu do komentarzy pod postem myślę, że czytelnikom należy się parę słów wyjaśnienia w tej kwestii. Aktualnie do produkcji margaryn miękkich stosuje się technologie ograniczające powstawanie izomerów trans. Zastanawiający jest jednak fakt, że do niedawna na kilku margarynach widniał znak informujący o tym, że izomerów trans w nich nie ma, a następnie napis ten zniknął. I może rzeczywiście poszłam nie tym tokiem myślenia, i należało zostawić temat tłuszczów trans, których jest w margarynach coraz mniej, a raczej powinnam była skupić się bardziej na dodawanych do margaryn miękkich sterolach, bo to im przypisuje się zbawienną rolę obniżania cholesterolu. Należy jednak wziąć pod uwagę kilka faktów. Sterole działają na zasadzie ograniczania wchłaniana cholesterolu. Cholesterol z pokarmu stanowi jedynie ok 30% puli całkowitego cholesterolu w osoczu, a jego reszta w osoczu powstaje na skutek biosyntezy w organizmie (głownie w wątrobie). Należałoby więc w głównej mierze skupić się po pierwsze na tym by obniżyć ilość cholesterolu w diecie (poprzez redukcję produktów zarówno zawierających cholesterol jak i tych które sprzyjają biosyntezie cholesterolu w organizmie) i na tym jak obniżać biosyntezę frakcji LDL przez wątrobę i podwyższać stężenie frakcji HDL, na co sterole zawarte w margarynie niestety wpływu nie mają. Oczywiście wielu specjalistów nawiązuje do badań potwierdzających, że sterole obniżają poziom cholesterolu, ale są też setki specjalistów odwołujących się do badań pokazujących korelację między spożyciem zwiększonej ilości warzyw, owoców, strączkowych, zbóż, ryb, oleju budwigowego, koenzymu Q10 a nawet witaminy C a obniżonym cholesterolem całkowitym, nie tylko poprzez ograniczone wchłanianie ale i obniżanie biosyntezy frakcji LDL cholesterolu i podwyższaniem frakcji HDL. Tak samo wiele badań pokazuje pozytywną korelację między zwiększoną aktywnością ruchową a obniżaniem cholesterolu całkowitego. Podsumowując, żeby skutecznie obniżyć całkowity i zły cholesterol trzeba zmienić całokształt diety. Należy też pamiętać, że osoby, u których badania wskazują na obniżenie cholesterolu całkowitego miały też zmieniany całokształt diety. Wmawianie ludziom, że nie da się obniżyć cholesterolu przez właściwą dietę i aktywność ruchową i że trzeba spożywać margarynę, bo tylko wtedy osiągnie się sukces niestety mija się z prawdą. Dodam, że sterole ograniczają też wchłanianie witamin rozpuszczalnych w tłuszczach co na dłuższą metę może powodować ich niedobory. Między innymi dlatego jestem ogromnym przeciwnikiem stosowania margaryn jako smarowideł do pieczywa w  żłobkach i przedszkolach. No ale temat dotyczy hipercholesterolemii. Wybór należy do konsumenta. Jak ze wszystkim. A swoją drogą cholesterolu też bym nie demonizowała ale o tym kiedy indziej.

środa, 9 października 2013

Co mają wspólnego słodycz, "wirujący seks" i najcenniejsza marka świata?


Pewnie się dziwicie dlaczego wrzuciłam logo firmy Apple, a nie piękne soczyste jabłko. A choćby dlatego, że zainspirował mnie fakt, że firma Apple jest najcenniejszą marką na świecie. A jaki to ma związek z moim artykułem? A choćby taki, że według mnie jabłko to owoc nr 1 na świecie. Powszechne, tanie, dobre, łatwe w konsumpcji, boskie jako dodatek do potraw, jako składnik soków, konfitur i sosów.

Jabłko to najprostszy sposób by zaopatrzyć się w cenne składniki. Zawarte w nim pektyny oczyszczają organizm i zapobiegają zaparciom, pomagają regulować poziom glukozy i cholesterolu. Są doskonałym źródłem witaminy C, której prozdrowotne właściwości są wszystkim doskonale znane (uodparnia, hamuje wolne rodniki, odmładza, utrzymuje właściwy elastyczny stan naczyń krwionośnych ). Jabłka są też bogate w potas, którego aktualnie odczuwamy deficyt,  mają też właściwości alkalizujące. A przy wszystkich tych zaletach jest coś co całkowicie przemawia za ich spożyciem - "NISKOKALORYCZNOŚĆ".

Jabłka są  uważane za naturalny afrodyzjak. Nie do końca poznany jest związek przyczynowo-skutkowy tego zjawiska ale przypuszczam, że może to być efekt regulowania poziomu glukozy, przy jednoczesnym odczuciu przyjemności w słodkawym posmaku. Do tego sam kształt jabłka - okrągłe, jędrne, kruche, soczyste - toż to istny "wirujący seks" ;) I co się dziwić, że kobieta skusiła mężczyznę akurat jabłkiem?

Ja skusiłam się właśnie na jedno. Próbowałam w hołdzie najcenniejszej marce świata wyrzeźbić jej logo, ale się zagalopowałam ;)


A wy ile jabłek dziś zjedliście?

poniedziałek, 7 października 2013

Dyniogłowa jesień

Nie da się ukryć, mamy już jesień. Kaloryfery buchnęły ciepłem, a rano często krajobraz otula mgła. Każdy łapie przysłowiowego "jesiennego doła", bo dni coraz krótsze, noce coraz zimniejsze, a poza tym każdy mnie pyta co tu teraz jeść??? Moi drodzy - jesień to nie koniec rarytasów. To kolejny etap w ciągu roku, który ma dość przyzwoitą żywność sezonową. Jesień to najlepszy okres zbioru późnego jarmużu, okres pysznych grzybów (według mnie nadal za mało docenianych), nadal zbiera się późną fasolę szparagową, kabaczki, cukinię. No i jest ta wesoła, tryskająca pomarańczowym kolorem dynia. Ja na dyni skupiłam się najbardziej w ostatnim tygodniu i kilkoma moimi wariacjami w tym temacie postanowiłam się podzielić.

1. Składnik podstawowy - dynia i cuknia pieczone w płatkach chilli i oregano. 


Do miski skroiłam obraną dynię, pokrojoną w plastry cukinię. Zalałam odrobiną oleju rzepakowego, przyprawiłam płatkami chilli i oregano i zapiekłam w 180C przez 30 minut.

2. Zupa z dyni i cukinii.

Składniki:
Pół upieczonej dyni i upieczona cukinia (jak wyżej)
cebula
czosnek
1 marchewka
1 pietruszka
2 szklanki wody
garść lubczyku
gałka muszkatołowa (szczypta)
pestki dyni 
odrobina masła i oleju rzepakowego
2 liście laurowe
4 ziarna ziela angielskiego
sól i pieprz



Cebulę i czosnek szatkujemy i podduszamy na maśle i oleju z zielem angielskim, liściem laurowym i lubczykiem. Marchewkę i pietruszkę kroimy na drobniejsze kawałki, chwilę podduszamy z cebulą i zalewamy wodą. Gotujemy do miękkości. Dodajemy upieczoną dynię i cukinię. Zagotowujemy. Wyciągamy liście laurowe i ziele angielskie. Blendujemy na krem. Dosmaczamy solą, pieprzem, gałką muszkatołową. Podajemy z pestkami dyni.

3.  Sos dyniowo-cukiniowy do spaghetti z ciecierzycą.

Składniki:
część upieczonej dyni z cukinią (jak w pkt 1.)
opakowanie passatty
2 ząbki czosnku
cebula
garść lubczyku
odrobina masła i oleju rzepakowego
łyżka suszonego oregano
łyża ziół prowansalskich
sól, pieprz, cytryna i cukier do dosmaczenia
szklanka ugotowanej ciecierzycy
makaron razowy (u mnie spaghetti)


Na maśle i oleju poddusić cebulę, czosnek i lubczyk. Dodać passattę, przyprawić ziołami, solą odrobiną cukru, pieprzem. Poddusić. Dodać ciecierzycę, dynię i cukinię. Wymieszać i chwilę poddusić. Gotowe. Mi niesamowicie smakowało z razowym makaronem spaghetti.

3. Kaszotto z pęczaku, dyni i papryki.

Z ryżem byłoby risotto, a że kasza, to kaszotto :)

Mała szklanka suchej kaszy pęczak
pół dyni 
2 papryki
pół pęczka natki pietruszki
cebula
2 ząbki czosnku
łyżka słodkiej papryki
łyżka chilli w proszku
sól i pieprz
garść, a nawet dwie, migdałów obranych i rozdrobnionych



Pół dyni w skorupie pieczemy w 200C przez 15 minut. Następnie dodajemy przepołowione i "odpeszczone" papryki i pieczemy kolejne 30 minut. Następnie gorące papryki zamykamy szczelnie w plastikowym pojemniku i czekamy do wystudzenia. Po wystudzeniu obieramy z nich skórkę i rozdrabniamy. Dynię obieramy i kroimy w drobną kostkę. Kaszę gotujemy na sypko.
Cebulę i czosnek podduszamy na maśle z przyprawami. Jak się zeszkli dodajemy dynię, paprykę i kaszę. Mieszamy i dosmaczamy solą i pieprzem. Na koniec posypujemy natką i migdałami. Oryginalny przepis podkradłam z jednego z moich ulubionych blogów Jadłonomia (http://www.jadlonomia.com/2013/10/dzieje-sie-peczak-z-dynia-i-pieczona.html). Zamieniłam orzechy na migdały (bo na laskowe jestem uczulona) i generalnie zrobiłam to bardziej na ciepło. 

4. Ciasto z dyni.

A że pół dyni z kaszotta zostało to ciasto powstało :)

Składniki:
300g mąki pszennej razowej
20 gram otrębów pszennych
pół  łyżeczki soli
2 płaskie łyżeczki proszku do pieczenia
łyżeczka cynamonu
pół łyżeczki gałki muszkatołowej
50 gram orzechów włoskich rozdrobnionych
4 jajka
100ml oleju rzepakowego
3/4 szklanki cukru
1,5 szklanki puree z dyni ( ja zrobiłam z połowy upieczonej wcześniej dyni, utartej na puree)



Mąkę, otręby, sól, przyprawy i poszatkowane na mniejsze kawałki orzechy mieszamy w misce. W drugiej misce łączymy za pomocą miksera cukier z jajkami, a po połączeniu dodajemy olej i miksujemy. Pomału dosypujemy mieszankę "mączną", a na koniec dodajemy puree dyniowe. Wylewamy do formy (prosokątna podłużna) i wstawiamy do nagrzanego piekarnika na ok. 60 minut w temp. 160 stopni z termoobiegiem.  Oryginalny przepis na http://quchniawege.blogspot.com/2012/11/ciasto-dyniowe-z-orzechami.html

Smacznego