poniedziałek, 16 grudnia 2013

Barszcz wigilijny bez zakwasu i sztucznych dodatków

Nie da się zaprzeczyć, że Święta Bożego Narodzenia to najcudowniejszy czas w roku. Cudowny nastrój , rodzina, prezenty, fatalne filmy w TV ( co też ma swój urok ;) ) no i fantastyczne, pyszne jedzenie. I chyba nie skłamię mówiąc, że polska, wigilijna kolacja składa się z najpyszniejszych dań na świecie. Mamy tak cudowną bożonarodzeniową tradycję kulinarną, że aż ślinka cieknie na samą myśl. Bo kto nie lubi barszczu, grzybowej, śledzi w kilkunastu odmianach, najróżniejszych pierogów, karpia lub innych pysznych ryb, kutii, kapusty z grzybami i wielu innych rarytasów pojawiających się na stole. Dla mnie zawsze najważniejszą i najcudowniejszą potrawą, bez której absolutnie nie wyobrażam sobie Wigilii jest barszcz z uszkami. I jak wiele jest polskich rodzin tak wiele przepisów. Każdy ma swój ulubiony. Ja postanowiłam podzielić się z Wami moim przepisem, który nie wymaga przyrządzania kilkudniowego zakwasu, ani też dodawania żadnych sztucznych koncentratów.





Oto co potrzebujemy:
2 kg buraków (obranych i pokrojonych na ćwiartki lub ósemki w zależności od wielkości)
2 cebule obrane
2 garści suszonych grzybów (u mnie podgrzybki)
3 liście laurowe
6 ząbków czosnku obranych
6 suszonych śliwek 
3 średnie kwaśne jabłka, pokrojone w ćwiartki i z wydrążonymi gniazdami
2 łyżki suszonego lubczyku
2 łyżki suszonego majeranku
do dosmaczenia sól, cukier, cytryna, pieprz
duży 5l garnek

Do garnka wrzucamy buraki, cebulę, suszone grzyby i liście laurowe. Zalewamy do pełna wodą, zagotowujemy i gotujemy ok 1 godz, aż buraki zmiękną. Gdy buraki będą miękkie dodajemy czosnek, śliwki, jabłka, lubczyk i majeranek. Gotujemy jeszcze jakieś 5 minut. Zdejmujemy z ognia i odstawiamy na noc w chłodne miejsce. Na drugi dzień odcedzamy barszcz do nowego garnka i zagotowujemy. Do blendera wlewamy około 1-2 szklanek odcedzonego barszczu w wrzucamy kilka pozostałych z gotowania ćwiartek buraków ( u mnie taka ilość ćwiartek jak 1 burak) i dobrze blendujemy ok 4-ech minut. Dodajemy zblendowany koncentrat do gotującego się barszczu. Dosmaczamy solą, cukrem, pieprzem i sokiem z cytryny. Pyszny, esencjonalny barszcz gotowy :)

środa, 27 listopada 2013

Kiszona czy kwaszona? Chwyt słowny, czy może coś na rzeczy?

Ostatnio ktoś skrzętnie podsunął mi cytat z poradni językowej PWN online z pytaniem, czy pani dr z Uniwersytetu Warszawskiego się przypadkiem nie pomyliła i jaka jest różnica między kapustą kiszoną a kwaszoną? A że mamy zimę i kapusta kiszona jest w tym okresie produktem jak najbardziej pożądanym, postanowiłam w jej temat lekko się zagłębić.



Oto cytat z poradni językowej PWN który wzbudził kontrowersję:

"kwaszona czy kiszona?

Piszę pracę magisterską na temat konsumentów kapusty kwaszonej. Chcę dowiedzieć się, która nazwa jest prawidłowa: kapusta kwaszona czy kapusta kiszona. Którą nazwę stosowano dawniej? Jakie jest pochodzenie tych wyrazów? Bardzo dziękuję za udzielenie odpowiedzi.
Obie nazwy kapusta kiszona i kapusta kwaszona są poprawne. Określenie kiszona to historycznie imiesłów od czasownika kisić | kisieć, a kwaszona pochodzi od kwasić. Historycznie wcześniejszy jest czasownik kwasić (prasłowiańskie kvasiti) 'powodować fermentację', natomiast czasowniki kisić | kisieć są zachodniosłowiańską innowacją. W języku polskim są poświadczone od XV w. Łączy je wspólne pochodzenie i następujący związek znaczeniowy: kwasić to powodować, że coś kiśnie, kisi się.
— Krystyna Długosz-Kurczabowa, Uniwersytet Warszawski"

I teraz owszem, można by debatować nad stroną językową, ale w tej kwestii specjalistą nie jestem. I tak naprawdę problem językowy mnie nie dotyczy i mało obchodzi. Inny problem pojawia się natomiast, kiedy trzeba kapustę nabyć drogą kupna w sklepie. Bo tam chybił-trafił, raz na opakowaniu napisane że kwaszona, raz że kiszona (chociaż nazwę "kiszona" można już bardzo rzadko spotkać). I bądź tu człowieku mądry.
Zacznę więc od tego jak proces technologiczny kiszenia kapusty na skalę przemysłową powinien zachodzić, by uzyskać właściwą, prawdziwą kapustę kiszoną. Pokrótce wygląda to tak: zebrana kapusta jest szatkowana i gromadzona w silosach. Podczas napełniania dodawana jest równomiernie sól. Kapustę przykrywa się folią i tak pozostawia do fermentacji na kilka dni. Następnie silosy schładza się i w ten sposób kapusta jest przechowywana dopóki nie zostanie przeładowana do beczek. Beczki rozprowadzane są do sklepów do sprzedaży na wagę, bądź kapustę przepakowuje się do innych pojemników. Jeśli kiszenie zachodzi w beczkach a nie w silosach to krajanka solona jest jednorazowo a następnie ubijana, lub przykrywa się beczkę płóciennym materiałem i uciska drewnem z obciążnikami.
Taka kapusta jest zdrowa, soczysta, chrupka. Ma jasną barwę i nie jest miękka. Ma właściwy kapuściany zapach. Obfituje w witaminę C, E i cudowne bakterie probiotyczne.
No ale jak świat światem, postęp postępem w dzisiejszych czasach wszystko musi być na szybko, na wydajnie, na długoterminowo i na ładnie. Dlatego często w sklepach sięgamy po kapustę w workach. A ta jest konserwowana sorbinianem potasu, który niszczy wszelkie dobroczynne bakterie, często dla poprawy koloru ma dodawany kwas askorbinowy wypłukujący naturalnie występującą w kapuście witaminę C. Często też pod nazwą "kwaszona" kryje się oszustwo, polegające na tym, że kapustę zwyczajnie zalewa się octem. Taka kapusta nie ma żadnych wartości odżywczych.
Jak więc się w tym wszystkim połapać skoro jedni twierdzą że kiszona i kwaszona to jedno i to samo, tylko użyto innej terminologii. Inni z kolei twierdzą, że kiszona to ta naturalna podlegająca fermentacji mlekowej, zdrowa kapusta a kwaszona to ta zalewana octem i z dodaną chemią? 
A ja mam inną propozycję, bo szczerze mówiąc jak się w sklepach rozejrzymy to prawie wszędzie widnieje napis: kapusta kwaszona. Podobno takie też są wymogi sanepidu, że ta kiszona na skalę przemysłową winna się nazywać kwaszoną, choć przyznam że wiele szukałam na temat poglądu sanepidu w  tej kwestii i dotąd nic nie znalazłam. 
Ja proponuję aby zamiast na nazwie skupić się na składzie. Z kapustą jak z kotem, nigdy nie kupujmy jej w  worku. Ta w worku zawsze jest konserwowana chemicznie. A jeśli chodzi o tą kapustę z pojemników, warto sprawdzać jej skład. Jeśli w składzie znajdziemy: kapustę, marchew, sól (ewentualnie zalewę solną) to jest to właściwa kapusta i możemy ją z czystym sumieniem nabyć. Jeśli znajdujemy w składzie coś jeszcze, odłóżmy ją bez zastanowienia. I warto jej się przyjrzeć, jeśli jest jasna, chrupka, elastyczna i specyficznie pachnie kwasem mlekowym to też dobry wybór. 
Kapusta kiszona bądź kwaszona ze słoików (z produkcji przemysłowej, a nie domowej oczywiście) też nie będzie wartościowa ponieważ wszystko co "słoikowane" jest pasteryzowane.

A na koniec dodam że najbezpieczniejszą, najlepszą i najzdrowszą metodą jest metoda naszych babć czyli kiszenie domowym sposobem. Tylko żeby czasu w życiu było więcej ....

czwartek, 14 listopada 2013

Uspokoić umysł

Żyjemy w ciągłym biegu i stresie. To fakt, którego raczej nikt nie podważy. Coraz trudniej nam się zorganizować, coraz częściej inni wywierają na nas presję, chcemy być coraz doskonalsi, coraz zdrowsi, coraz piękniejsi. Sami też często kreujemy swoje problemy i nasilamy stres. A stres przyczynia się do pogorszenia naszego stanu zdrowia, samopoczucia, pogarsza urodę, zaburza wiele procesów zachodzących wewnątrz nas samych. Skutkiem tego jest ciągłe zmęczenie, depresja, apatia, brak chęci do dalszego działania. Ile razy mówimy sobie: mam wszystkiego dość?
Czy na nasz nastrój można wpłynąć poprzez żywność? Oczywiście. Kiedyś wspominałam o znaczącej roli niacyny w naszej diecie i o tym jak jej brak we współczesnej diecie wpływa na wzrost poziomu depresji. Oprócz tego kiedyś zetknęłam się z dietą o nazwie: "Dieta dobrego samopoczucia" niejakiej Elisabeth Somer i muszę przyznać, że mimo iż nie jestem zwolenniczką diet, to akurat tutaj wygląda to bardzo logicznie. I mimo troszkę dziwnego wg mnie rozkładu posiłków (autorka diety proponuje produkty białkowe w późniejszej fazie dnia), składniki diety są dość dobrze dobrane. Dieta opiera się na warzywach, owocach, pełnowartościowych zbożach, orzechach, rybach, chudym nabiale, suszonych owocach, kiełkach. Nakłania do zdrowych przekąsek. 
Wpadłam też ostatnio na ciekawy artykuł dotyczący pewnych produktów żywnościowych, które mogą również wpływać na poprawę naszego nastroju:

Orzechy nerkowca:
Niektórzy porównują działanie dwóch garści nerkowców do działania terapeutycznej dawki prozaku. Dzieje się tak na skutek wysokiej zawartości tryptofanu, który jest prekursorem serotoniny- neurohormonu szczęścia o potocznej nazwie "jest mi dobrze"



Jagody:
Są wspaniałym źródłem antyoksydantów (garbników, antocyjanów, flawonoidów, karotenoidów), redukujących negatywne skutki stresu i wyzwalanych przez niego wolnych rodników.




Migdały:
Są źródłem cynku, żelaza i NNKT, które przeciwdziałają odczuciu zmęczenia i apatii oraz zwiększają koncentrację.



Kakao/Gorzka czekolada:
Ze względu na dużą zawartość magnezu i ananamidów pomaga w obniżaniu poziomu adrenaliny i kortyzolu, hormonów nadmiernie wydzielanych przy stresie. Dodam, że kakao jest też jednym z najlepszych roślinnych źródeł żelaza i jest zaliczane do super-żywności.



Nie zapominajmy jednak, że żywność jest kompleksowa i nasz sposób odżywiania powinien być kompleksowy. Jeśli więc zapewnimy sobie odpowiednią ilość owoców, warzyw jako źródeł wielu witamin (szczególnie witaminy C pomagającej w obniżaniu poziomu kortyzolu), mikroelementów i antyoksydantów, pełnych zbóż (które są cennym źródłem selenu i niacyny), ryb, orzechów (świetne źródło magnezu) to zbliżająca się chandra dostanie od nas klapsa i tak łatwo nas nie dopadnie :)





środa, 6 listopada 2013

Zapiekanka z soczewicy i cukinii

Idzie długi weekend i wybieramy się z Lolkiem nad morze, więc jak zwykle przyszedł mi do głowy pomysł, by opróżnić lodówkę. Wygrzebałam, poskładałam, pokroiłam, poddusiłam, zapiekłam i jest :) Wyszło na 3-4 porcje.




Składniki:
pół szklanki suchej zielonej soczewicy
pół szklanki pęczaku
2 małe cukinie (średnicy ok 3-4cm, długości ok 20cm)
6 średnich pieczarek
pół dużej papryki
3 duże łyżki pesto pomidorowego (może być domowe albo kupione ale bez  żadnych sztucznych dodatków, ja robię z przecieru, czosnku, oliwy, parmezanu, bazylii i innych ziół)
ząbek czosnku
mała czerwona cebula
odrobina masła i oleju rzepakowego do podduszenia
1 roztrzepane jajko
do smaku sól, pieprz, pieprz ziołowy, chilli, kurkuma, majeranek, lubczyk suszony
trochę tartego sera do posypania

Przygotowanie:
Kaszę i soczewicę moczymy przez kilka godzin w osobnych garnkach. Następnie gotujemy- soczewicę ok 10 minut, pęczak aż wchłonie wodę (ok. 15 minut). W międzyczasie rozdrabniamy czosnek i cebulę i podduszamy w rondelku z lubczykiem, chilli, pieprzem ziołowym, kurkumą. Jak się zeszkli to dorzucamy pokrojone w kostkę pieczarki i podduszamy jakieś 5 minut a następnie dodajemy pokrojoną w drobną kostkę paprykę. Dusimy ok 5-7  minut. Zdejmujemy z ognia. Dodajemy kaszę, soczewicę, pesto, majeranek, sól, sprawdzamy smak, ewentualnie dosmaczamy. Na koniec mieszamy z roztrzepanym jajkiem.
Cukinię myjemy i kroimy na bardzo cienkie plasterki (ok.1- 2mm). Naczynie żaroodporne smarujemy na spodzie cieniutko masłem. Wykładamy w naczyniu żaroodpornym jedną warstwę z plastrów cukinii. Na to kładziemy farsz. Przykrywamy koleją warstwą cukinii z wierzchu. Smarujemy lekko pędzelkiem olej rzepakowy na wierzchu, ja też lekko dopieprzyłam. Wstawiamy do piekarnika nagrzanego do 170C z termoobiegiem i pieczemy ok 40minut. Pod koniec dodajemy na wierzch odrobinę tartego żółtego sera. Gotowe :)









wtorek, 22 października 2013

Strach nie takie wielkie oczy ma, czyli słów parę na temat GMO, eko-żywności, suplementacji i innych takich.

I znów kontrowersyjny temat. I znów pewnie oberwie mi się, że jakim to ja jestem specjalistą, że pewnie neguję innych specjalistów. I znów jedna strona mnie poprze a inna potępi. Ale cóż takie życie. Często jestem pytana czy jestem przeciwnikiem GMO, czy jadam eko-, czy jak kto woli bio-żywność? Czy się suplementuję? Tym razem jednak nie będę demonizować, podam co najwyżej trochę swoich przemyśleń.

Zacznę więc od tego, co wywołuje najwięcej strachu i kontrowersji. Od GMO. Nie jestem niestety specjalistą od inżynierii genetycznej, więc oprę się troszkę na historii i troszkę na obserwacjach. Czy GMO jest więc złe? Ja uważam, że nie do końca. Sama idea mutacji transgenicznych jest wg mnie genialna. Bo mutacje transgeniczne z założenia mają służyć dobru ludzkiemu. W krajach trzeciego świata mogłyby pomóc w walce z głodem. Poza tym dziś wszyscy korzystamy z dobrodziejstwa jakim jest chociażby fantastyczny i zdrowy olej rzepakowy, a ten nie byłby taki zdrowy gdyby wciąż zawierał kwas erukowy. A jak wiemy kwas erukowy udało się wyeliminować poprzez krzyżowanie genetyczne. Tak więc mamy tu przykład genialnego zastosowania inżynierii genetycznej. Co więc poszło nie tak? Ja zawsze dość kontrowersyjnie porównuję GMO do religii katolickiej. I przepraszam, jeśli urażę czyjeś uczucia religijne, ale historia pokazuje, że zarówno z GMO jak i z katolicyzmem było tak, że ich idea była genialna a w praniu wyszedł jeden wielki bałagan (chciałam użyć innego słowa ale wyszło by bardzo nieładnie). I tak więc aktualnie coraz częściej wykorzystuje się i jedno i drugie w niecnych celach. Z GMO pojawił się problem dotyczący monopolizacji i patentu. Problem masowej, nazywam ją, herbicydyzacji. Bo aktualnie największe zastosowanie mutacji genetycznej znajdujemy na przykładach upraw warzyw, które nawozi się herbicydami zawierającymi glifostat. Glifostat hamuje działanie syntazy EPSPS, enzymu, który w warzywach odpowiada za ich smak i zapach. I tak sprytne koncerny wykorzystały mutacje transgeniczne, by przy jednoczesnym giga-nawożeniu herbicydami, syntaza EPSPS była odporna na glifostat, a tym samym by warzywa zachowywały swój smak i zapach. Oczywiście firmy produkujące herbicydy zasłaniają się badaniami (opłacanymi przez samych siebie), w których nie widać szkodliwych skutków działania glifostatu na organizmy żywe. Ja dodam od siebie, że różni są specjaliści, różne są badania, różne są ich wyniki, a jak świat światem tak DDT zostało dopuszczone do stosowania jako bezpieczne, po czym historia trochę zawirowała na zakręcie. I jak świat światem, wszystko co zostało wycofane, najpierw zostało dopuszczone. Czas pokaże. Nie skłaniałbym się jednak ku temu, że jak coś przeszło mutację transgeniczną a my to zjemy to od razu oznacza, że wyrośnie nam trzecie ucho albo, że będziemy otyli, bo takie argumenty też już słyszałam. Mnie najbardziej przeraża kwestia herbicydów, monopolizacji i patentów genetycznych, bo te mogą zaszkodzić bioróżnorodności. Podsumowując pozwolę sobie zacytować Richarda Dawkinsa: "Jestem przeciwny działaniom, które mogą wywołać cierpienie jakichś istot, nie tylko ludzkich, lub mogą być szkodliwe dla środowiska. Dlatego moje podejrzenia budzą działania firmy biotechnologicznych, które wytwarzają zarówno środki chwastobójcze, jak i odporne na nie zmodyfikowane genetycznie rośliny. Tego typu monopol może prowadzić do monokultury, co nie jest najlepsze dla przyrody."





Jako drugą na tapet wezmę eko-żywność, lub jak kto woli bio-żywność. I tu znów znajduję pewne za i przeciw. Bo moim zdaniem żywność "bio" nie zawsze musi być rewelacją. No bo co mi po białym ryżu, czy on jest bio- czy nie bio to  i tak jest mało wartościowy. I to, że kupię biały ryż "bio" nie oznacza, że odżywiam się racjonalnie. Bo każdy biały ryż nie ma właściwie większych wartości odżywczych, oprócz tego że podnosi glukozę i "zapycha" "mały głód". Trzeba więc czasem zastanowić się czy pewne produkty nie są zwykłym chwytem na zarabianie na nas kasy. Trochę inaczej ma się oczywiście sprawa takich produktów jak kakao, przyprawy korzenne. tu najpewniej jest korzystać z tych eko, oczywiście sprawdzonych i certyfikowanych eko, bo taki na przykład cynamon pochodzący z Chin a prawdziwy cynamon z Cejlonu różnią się swoimi właściwościami, oczywiście na korzyść tego z Cejlonu. I tak cynamon chiński zawierający szkodliwą w nadmiarze kumarynę mamy w tradycyjnych hipermarketach a taki cynamon cejloński jest już dostępny na stoiskach ze zdrową bio żywnością i cena tegoż cynamonu jest diametralnie różna od tego ze zwykłej półki. Co do owoców i warzyw to zawsze za bio żywnością będzie przemawiał fakt, iż są one w większości nawożone bio nawozami, ale czy żadnej chemii się tu nie stosuje to wie tylko rolnik, który to uprawia. Dodam może, że kiedyś czytałam o badaniu, które wykazało że organiczna bio żywność w USA jest bardziej zanieczyszczona pestycydami niż żywność z naszych polskich upraw tradycyjnych. No i jeszcze jeden fakt, to że żywność jest bio nie oznacza, że ma więcej wartości odżywczych, ale że jest czystsza w kwestii sztucznych nawozów. Oczywiście istnieje jeszcze tak zwana domowa żywność eko, którą ja uwielbiam, która pozwala jedynie na uprawę sezonową i wolną od sztucznych nawozów, i takim przykładem są owoce i warzywa z własnej uprawy w ogrodzie lub na działce. I taka żywność na pewno jest o wiele bardziej odżywcza, chociażby dlatego, że jest sezonowa. A to właśnie sezonowość produktu świadczy o jego pro-zdrowotności. Jeśli o mnie osobiście chodzi to ja z żywności bio kupuję cytryny, bo te są wolne od sztucznych konserwujących wosków, a cytryny i tak są sprowadzane i tak naprawdę tu akurat ma to dla mnie sens. Kiedyś kupowałam marchewki, ale były mało soczyste i kilka razy natknęłam się na zgniłe więc zrezygnowałam na korzyść polskich sezonowych. Zastanowiłabym się też nad jajkami ale o znaczeniu jajek bio i z wolnego wybiegu pisałam już jakiś czas temu w tym artykule. Jednym słowem , nie dajmy się zwariować i zapamiętajmy, że przede wszystkim najlepsza i najwartościowsza jest żywność sezonowa.




No i przejdźmy do trzeciego tematu - suplementacji. Czy ja się suplementuję? Tak owszem. Suplementuję się tranem. A dlaczego? Bo ciężko jest w warunkach klimatycznych w jakich żyjemy syntezować swoją własną witaminę D. Bo coraz mniej jej naturalnej formy jest w żywności. Całą resztę staram się dostarczyć z żywnością, bo znam się na źródłach poszczególnych mikroelementów w żywności. I oczywiście zaraz mi się oberwie, że przecież mamy żywność przemysłową, że skąd ja wiem czy nie mam niedoborów. Nie wiem czy nie mam niedoborów, czekam aż mój lekarz skieruje mnie na badania. Wtedy się dowiem. Ale z własnej wiedzy skonstruowałam sobie tak dietę by w niedobory się nie wpędzać. Oczywiście dieta przeciętnego Kowalskiego jest niedoborowa. I często nie wynika to z faktu, że za mało czegoś w diecie dostarczył ale z tego, że być może za bardzo to z siebie wypłukał (chociażby poprzez picie coli, kawy czy herbaty) co odnosi się głównie do wapnia, żelaza i magnezu. I jeśli ktoś ma niedobory, to najpierw staram się tym osobom wskazać źródła danych składników w diecie, a przy konkretnych niedoborach zastosowanie suplementacji. Ale suplementacja też powinna być stosowana pod okiem fachowca. Bo nie wystarczy, ot tak sięgnąć po to czy tamto. Nie powinno się też stosować suplementacji jako rutyny i przez długi okres czasu, bo skutki pewnych suplementów mogą z czasem okazać się dość negatywne, co chociażby pokazują badania laboratoryjne, wykone na mojej uczelni, na zwierzętach suplementowanych witaminami z grupy B (źródło), u których wykryto otłuszczenie narządów wewnętrznych. Nie do końca właściwe też będzie stosowanie "multi" preparatów, bo skąd wiadomo czy skład danego "multi" suplementu będzie proporcjonalny do naszych niedoborów? Bo czy zdajecie sobie sprawę, że nadmiar wapnia powoduje spadek aktywnej witaminy D (po prostu ją zużywa) i jest jednocześnie antagonistą magnezu? Podsumowując- zawsze starajmy się poszukiwać źródeł mikroelementów z żywności, bo to żywność zawiera je w postaci naturalnych i najlepiej przyswajalnych kompleksów. Następnie przy zdiagnozowanych i kontrolowanych przez lekarza niedoborach stosujcie konkretną suplementację. Do momentu uzupełnienia. Zbilansowana dieta powinna po odstawieniu suplementacji zaspokoić zapotrzebowanie na dane mikroskładniki.


wtorek, 15 października 2013

Czy mama nauczy Stasia tabliczki mnożenia i dobrych nawyków?

Nie jestem fanem TV. Generalnie jak coś leci, to leci w tle.  Zrezygnowałam z oglądania telewizji komercyjnej, bo zwyczajnie nie mam na to czasu, a jak już go mam, to wolę poświęcić go na jakąś dobrą premierę na HBO, nieprzerywaną reklamami. Bo tych nie znoszę. Często jestem też biernym widzem TVN24, którego z kolei wiernym widzem jest mój Lolek, więc od przeklętych reklam nie mogę się całkowicie odciąć. I tak chcąc, czy nie chcąc, obijają się o mój wzrok i słuch coraz to głupsze reklamy i ogólnie może bym to olała, ale jak widzę jak ewidentnie robi się z nas widzów debili, to szlag mnie trafia.
I tak oto mamy reklamę płatków fitness, z piękną chudą modelką w tle, i słyszymy jakie to one zdrowe, bo mają witaminy i błonnik. Dlaczego nikt nie doda, że te witaminy są syntetyczne? Że płatki dosładzane są cukrem? Że mimo, tak jak to opisują, "wielkiej zawartości błonnika" powodują skoki, glukozy i pobudzają apetyt, będąc jednocześnie motorem cukrzycy? Chwilę później leci reklama mega zdrowego soku marchwiowego dla dzieci, ale znów nikt nie doda, że witamina C w tym soku jest wynikiem jego fortyfikacji a nie natury, że w szklance tego soku mamy równowartość kilku łyżeczek cukru? 
Nie wspominając już o margarynach miękkich, które to rzekomo pomagają obniżać poziom złego cholesterolu. Heloł? Czy jest na sali specjalista? A czy to nie izomery trans zawarte w każdej margarynie (niezależnie czy jest twarda czy miękka) zwiększają poziom złego cholesterolu LDL sprzyjającego tworzeniu się blaszki miażdżycowej, co udowodniono już wielokrotnie? Ale pani w reklamie udająca lekarza wmawia konsumentowi, że właściwa dieta i zwiększona aktywność ruchowa, nie są w stanie obniżyć cholesterolu. I że trzeba jeść margarynę.





Jednym z moich najbardziej ulubionych debilizmów reklamowych były "sraktimelki", dla zdrowego "pimpuszka" twojego maluszka. Jest chyba jednak sprawiedliwość, bo coś kiedyś obiło mi się o uszy, że producent "sraktimelków" musiał się dość intensywnie procesować i niestety nie udało mu się udowodnić prozdrowotnych właściwości tegoż specyfiku, tak dumnie wykrzykiwanych w reklamie. Ale jest coś co "sraktimelki" dogoniło w swej głupocie- mianowicie reklama jogurtów owocowych (słodzonych i barwionych) tej samej firmy co "sraktimelki". I tak oto uszom i oczom mym ukazuje się nowa reklama. Reklama, w której śliczna niczym z obrazka mama uczy swojego ślicznego synka Stasia tabliczki mnożenia i dobrych nawyków jedzenia słodkiego, pysznego jogurciku. Ach, ten jogurcik pyszny słodki, owocowy. A kogo obchodzi, że słodycz wynika z dodatku cukru, a nie z natury owocu, który też zanim trafił do jogurtu, został zakonserwowany? Kogo obchodzi, że w obecności sacharozy (czyli właśnie zwykłego cukru dodanego do jogurtu) żadna z dobrych bakterii nie będzie mieć możliwości rozwoju i namnażania? No kogo to obchodzi? Przecież śliczna mama uczy ślicznego Stasia, że to dobry nawyk jeść słodki owocowy jogurcik? I pewnie jeszcze ułatwi naukę tabliczki mnożenia? Oh błagam!! Nie trzeba jeść jogurtów, żeby nauczyć się tabliczki mnożenia, bo tabliczka mnożenia to nie jest żadne "rocket science". A cukier zawarty w jogurciku wręcz ogłupia, chociażby dlatego, że hamuje działanie czynnika neurotroficznego odpowiedzialnego za zdolność nauki i koncentracji, co już kiedyś opisałam w moim artykule o cukrze, który przypominam TU.
Nie ukrywam, że nienawidzę reklam. Szczególnie tych zakłamanych i ogłupiających. Bo co tu winić tą biedną mamę, skoro ona nie wie co jest zdrowe, nie zna się na mikrobiologii, biochemii, fizjologii. Więc skąd ma wiedzieć. I tak się utożsamia z tą mamą z reklamy i wydaje jej się że jej "Staś" też będzie taki zdrowy, piękny i mądry, bo przecież reklama mówi, że to zdrowe. Tak więc drogie mamy!!! Nie dajcie się ogłupić reklamom. Reklama to reklama, ma służyć zwiększeniu sprzedaży a z dobrem konsumenta mało ma wspólnego. A najbardziej boli mnie fakt, że często reklamy podpiera się rekomendacjami specjalistów. Nie wiem, co to za specjaliści i ile kasy dostali, ale ja bym z takimi specjalistami nie chciała mieć nic wspólnego. Ale o tym kiedy indziej. Mój apel do powyższego artykułu? Droga mamo! Jeśli naprawdę chcesz nauczyć swojego "Stasia" dobrych nawyków, naucz go przede wszystkim jeść świeże owoce i warzywa i pić zwykłą czystą wodę, a nie przetwarzany, dosładzany syf.

Aktualizacja 17.10.2013: Nie żebym demonizowała margarynę, ale w nawiązaniu do komentarzy pod postem myślę, że czytelnikom należy się parę słów wyjaśnienia w tej kwestii. Aktualnie do produkcji margaryn miękkich stosuje się technologie ograniczające powstawanie izomerów trans. Zastanawiający jest jednak fakt, że do niedawna na kilku margarynach widniał znak informujący o tym, że izomerów trans w nich nie ma, a następnie napis ten zniknął. I może rzeczywiście poszłam nie tym tokiem myślenia, i należało zostawić temat tłuszczów trans, których jest w margarynach coraz mniej, a raczej powinnam była skupić się bardziej na dodawanych do margaryn miękkich sterolach, bo to im przypisuje się zbawienną rolę obniżania cholesterolu. Należy jednak wziąć pod uwagę kilka faktów. Sterole działają na zasadzie ograniczania wchłaniana cholesterolu. Cholesterol z pokarmu stanowi jedynie ok 30% puli całkowitego cholesterolu w osoczu, a jego reszta w osoczu powstaje na skutek biosyntezy w organizmie (głownie w wątrobie). Należałoby więc w głównej mierze skupić się po pierwsze na tym by obniżyć ilość cholesterolu w diecie (poprzez redukcję produktów zarówno zawierających cholesterol jak i tych które sprzyjają biosyntezie cholesterolu w organizmie) i na tym jak obniżać biosyntezę frakcji LDL przez wątrobę i podwyższać stężenie frakcji HDL, na co sterole zawarte w margarynie niestety wpływu nie mają. Oczywiście wielu specjalistów nawiązuje do badań potwierdzających, że sterole obniżają poziom cholesterolu, ale są też setki specjalistów odwołujących się do badań pokazujących korelację między spożyciem zwiększonej ilości warzyw, owoców, strączkowych, zbóż, ryb, oleju budwigowego, koenzymu Q10 a nawet witaminy C a obniżonym cholesterolem całkowitym, nie tylko poprzez ograniczone wchłanianie ale i obniżanie biosyntezy frakcji LDL cholesterolu i podwyższaniem frakcji HDL. Tak samo wiele badań pokazuje pozytywną korelację między zwiększoną aktywnością ruchową a obniżaniem cholesterolu całkowitego. Podsumowując, żeby skutecznie obniżyć całkowity i zły cholesterol trzeba zmienić całokształt diety. Należy też pamiętać, że osoby, u których badania wskazują na obniżenie cholesterolu całkowitego miały też zmieniany całokształt diety. Wmawianie ludziom, że nie da się obniżyć cholesterolu przez właściwą dietę i aktywność ruchową i że trzeba spożywać margarynę, bo tylko wtedy osiągnie się sukces niestety mija się z prawdą. Dodam, że sterole ograniczają też wchłanianie witamin rozpuszczalnych w tłuszczach co na dłuższą metę może powodować ich niedobory. Między innymi dlatego jestem ogromnym przeciwnikiem stosowania margaryn jako smarowideł do pieczywa w  żłobkach i przedszkolach. No ale temat dotyczy hipercholesterolemii. Wybór należy do konsumenta. Jak ze wszystkim. A swoją drogą cholesterolu też bym nie demonizowała ale o tym kiedy indziej.

środa, 9 października 2013

Co mają wspólnego słodycz, "wirujący seks" i najcenniejsza marka świata?


Pewnie się dziwicie dlaczego wrzuciłam logo firmy Apple, a nie piękne soczyste jabłko. A choćby dlatego, że zainspirował mnie fakt, że firma Apple jest najcenniejszą marką na świecie. A jaki to ma związek z moim artykułem? A choćby taki, że według mnie jabłko to owoc nr 1 na świecie. Powszechne, tanie, dobre, łatwe w konsumpcji, boskie jako dodatek do potraw, jako składnik soków, konfitur i sosów.

Jabłko to najprostszy sposób by zaopatrzyć się w cenne składniki. Zawarte w nim pektyny oczyszczają organizm i zapobiegają zaparciom, pomagają regulować poziom glukozy i cholesterolu. Są doskonałym źródłem witaminy C, której prozdrowotne właściwości są wszystkim doskonale znane (uodparnia, hamuje wolne rodniki, odmładza, utrzymuje właściwy elastyczny stan naczyń krwionośnych ). Jabłka są też bogate w potas, którego aktualnie odczuwamy deficyt,  mają też właściwości alkalizujące. A przy wszystkich tych zaletach jest coś co całkowicie przemawia za ich spożyciem - "NISKOKALORYCZNOŚĆ".

Jabłka są  uważane za naturalny afrodyzjak. Nie do końca poznany jest związek przyczynowo-skutkowy tego zjawiska ale przypuszczam, że może to być efekt regulowania poziomu glukozy, przy jednoczesnym odczuciu przyjemności w słodkawym posmaku. Do tego sam kształt jabłka - okrągłe, jędrne, kruche, soczyste - toż to istny "wirujący seks" ;) I co się dziwić, że kobieta skusiła mężczyznę akurat jabłkiem?

Ja skusiłam się właśnie na jedno. Próbowałam w hołdzie najcenniejszej marce świata wyrzeźbić jej logo, ale się zagalopowałam ;)


A wy ile jabłek dziś zjedliście?

poniedziałek, 7 października 2013

Dyniogłowa jesień

Nie da się ukryć, mamy już jesień. Kaloryfery buchnęły ciepłem, a rano często krajobraz otula mgła. Każdy łapie przysłowiowego "jesiennego doła", bo dni coraz krótsze, noce coraz zimniejsze, a poza tym każdy mnie pyta co tu teraz jeść??? Moi drodzy - jesień to nie koniec rarytasów. To kolejny etap w ciągu roku, który ma dość przyzwoitą żywność sezonową. Jesień to najlepszy okres zbioru późnego jarmużu, okres pysznych grzybów (według mnie nadal za mało docenianych), nadal zbiera się późną fasolę szparagową, kabaczki, cukinię. No i jest ta wesoła, tryskająca pomarańczowym kolorem dynia. Ja na dyni skupiłam się najbardziej w ostatnim tygodniu i kilkoma moimi wariacjami w tym temacie postanowiłam się podzielić.

1. Składnik podstawowy - dynia i cuknia pieczone w płatkach chilli i oregano. 


Do miski skroiłam obraną dynię, pokrojoną w plastry cukinię. Zalałam odrobiną oleju rzepakowego, przyprawiłam płatkami chilli i oregano i zapiekłam w 180C przez 30 minut.

2. Zupa z dyni i cukinii.

Składniki:
Pół upieczonej dyni i upieczona cukinia (jak wyżej)
cebula
czosnek
1 marchewka
1 pietruszka
2 szklanki wody
garść lubczyku
gałka muszkatołowa (szczypta)
pestki dyni 
odrobina masła i oleju rzepakowego
2 liście laurowe
4 ziarna ziela angielskiego
sól i pieprz



Cebulę i czosnek szatkujemy i podduszamy na maśle i oleju z zielem angielskim, liściem laurowym i lubczykiem. Marchewkę i pietruszkę kroimy na drobniejsze kawałki, chwilę podduszamy z cebulą i zalewamy wodą. Gotujemy do miękkości. Dodajemy upieczoną dynię i cukinię. Zagotowujemy. Wyciągamy liście laurowe i ziele angielskie. Blendujemy na krem. Dosmaczamy solą, pieprzem, gałką muszkatołową. Podajemy z pestkami dyni.

3.  Sos dyniowo-cukiniowy do spaghetti z ciecierzycą.

Składniki:
część upieczonej dyni z cukinią (jak w pkt 1.)
opakowanie passatty
2 ząbki czosnku
cebula
garść lubczyku
odrobina masła i oleju rzepakowego
łyżka suszonego oregano
łyża ziół prowansalskich
sól, pieprz, cytryna i cukier do dosmaczenia
szklanka ugotowanej ciecierzycy
makaron razowy (u mnie spaghetti)


Na maśle i oleju poddusić cebulę, czosnek i lubczyk. Dodać passattę, przyprawić ziołami, solą odrobiną cukru, pieprzem. Poddusić. Dodać ciecierzycę, dynię i cukinię. Wymieszać i chwilę poddusić. Gotowe. Mi niesamowicie smakowało z razowym makaronem spaghetti.

3. Kaszotto z pęczaku, dyni i papryki.

Z ryżem byłoby risotto, a że kasza, to kaszotto :)

Mała szklanka suchej kaszy pęczak
pół dyni 
2 papryki
pół pęczka natki pietruszki
cebula
2 ząbki czosnku
łyżka słodkiej papryki
łyżka chilli w proszku
sól i pieprz
garść, a nawet dwie, migdałów obranych i rozdrobnionych



Pół dyni w skorupie pieczemy w 200C przez 15 minut. Następnie dodajemy przepołowione i "odpeszczone" papryki i pieczemy kolejne 30 minut. Następnie gorące papryki zamykamy szczelnie w plastikowym pojemniku i czekamy do wystudzenia. Po wystudzeniu obieramy z nich skórkę i rozdrabniamy. Dynię obieramy i kroimy w drobną kostkę. Kaszę gotujemy na sypko.
Cebulę i czosnek podduszamy na maśle z przyprawami. Jak się zeszkli dodajemy dynię, paprykę i kaszę. Mieszamy i dosmaczamy solą i pieprzem. Na koniec posypujemy natką i migdałami. Oryginalny przepis podkradłam z jednego z moich ulubionych blogów Jadłonomia (http://www.jadlonomia.com/2013/10/dzieje-sie-peczak-z-dynia-i-pieczona.html). Zamieniłam orzechy na migdały (bo na laskowe jestem uczulona) i generalnie zrobiłam to bardziej na ciepło. 

4. Ciasto z dyni.

A że pół dyni z kaszotta zostało to ciasto powstało :)

Składniki:
300g mąki pszennej razowej
20 gram otrębów pszennych
pół  łyżeczki soli
2 płaskie łyżeczki proszku do pieczenia
łyżeczka cynamonu
pół łyżeczki gałki muszkatołowej
50 gram orzechów włoskich rozdrobnionych
4 jajka
100ml oleju rzepakowego
3/4 szklanki cukru
1,5 szklanki puree z dyni ( ja zrobiłam z połowy upieczonej wcześniej dyni, utartej na puree)



Mąkę, otręby, sól, przyprawy i poszatkowane na mniejsze kawałki orzechy mieszamy w misce. W drugiej misce łączymy za pomocą miksera cukier z jajkami, a po połączeniu dodajemy olej i miksujemy. Pomału dosypujemy mieszankę "mączną", a na koniec dodajemy puree dyniowe. Wylewamy do formy (prosokątna podłużna) i wstawiamy do nagrzanego piekarnika na ok. 60 minut w temp. 160 stopni z termoobiegiem.  Oryginalny przepis na http://quchniawege.blogspot.com/2012/11/ciasto-dyniowe-z-orzechami.html

Smacznego

sobota, 28 września 2013

Dzień Dobry!!! To ja Magnez :)

Śniadania nie muszą być nudne. Ja dziś połączyłam przyjemne z pożytecznym.



Pasta z awokado do chleba: po prostu roztarte awokado.

Smoothie na czekoladowo: pół banana, pół szklanki owoców leśnych (mogą być mrożone), łyżeczka wiórków kokosowych, łyżeczka siemienia lnianego, 2 łyżeczki kakao (tylko naturalnego), pół szklanki wody. Można zamiast wody i wiórków kokosowych dać mleko, ale ja za mlekiem nie przepadam, a roślinnego pod ręką nie miałam. Zblendowałam i wypiłam :)

piątek, 27 września 2013

My Mean Green Juice - czyli jak stres i infekcje dostają ode mnie ciosa w nosa.

Ostatnie 2 tygodnie były dla mnie bardzo stresujące. Dużo pracy, ogromna delegacja do zorganizowania, do tego postanowiliśmy z Lolkiem prze-aranżować sypialnię. Oczywiście jako dzieci klasy robotniczej, budowlankę, jak i pieczenie dobrych ciast mamy we krwi, więc postanowiliśmy wszelkie prace w sypialni, tak jak i wcześniej w całym mieszkaniu, wykonać sami. Tak więc z jednej strony mnóstwo pracy zarówno w pracy jak i w domu, sypialnia w proszku, do tego pogoda nie rozpieszcza. Jakby tego było mało, doszedł kolejny stres, bo w środę przekroczyłam drastyczny wiek 33-ech lat. I gdyby to wszystko pozbierać do kupy, to moja odporność powinna już polec. Bo przecież stres powoduje wyrzut adrenaliny, a ta automatycznie obniża poziom witaminy C, magnezu, żelaza. Stres, wywołuje też lawinę wolnych rodników, a te wiadomo, też muszą być czymś neutralizowane- na co idą kolejne zapasy witaminy C. Ale ja się tak łatwo nie poddaję. Od paru tygodni towarzyszy mi on... wredny, zielony, wyciskany sok.




A co w nim jest?
pół ogóra (opcjonalnie)
kawałek imbiru
2 patyki selera naciowego
1 jabłko
pół cytryny
2 liście sałaty rzymskiej
pół pęczka natki pietruszki

Jak wyciskać?
Sok wyciskam w wyciskarce tłoczeniowej, nie w sokowirówce. Ma to duże znaczenie, bo sokowirówka działa na zasadzie tarcia, oprócz soku przedostaje się też pulpa. Do tego tarcie powoduje utlenianie się składników, co obniża wartość odżywczą soku. Wyciskarka, przyznam szczerze, nie jest produktem najtańszym, ale wartym inwestycji. Odseparowuje suchy odpad, nie nagrzewa się, wyciska właściwy wartościowy sok komórkowy.

Kiedy pić?
Sok najlepiej wypić na pół godziny przed posiłkiem. Większość witamin rozpuszczalnych w wodzie zdąży się wchłonąć i nic nie będzie tego procesu hamować, a te które rozpuszczają się w tłuszczach zostaną wchłonięte z posiłkiem.

A dlaczego zielony sok?
A choćby dlatego że zielone warzywa, wbrew temu co sugeruje ich kolor, posiadają ogromne ilości witaminy C. Są też świetnym źródłem beta-karotenu, żelaza, wapnia, magnezu potasu, kwasu foliowego. Zielone warzywa są doskonałym źródłem chlorofilu, który pomaga w oczyszczaniu organizmu - natka pietruszki ma ogromny potencjał oczyszczający, o czym pisałam już kiedyś w artykule "Detoks śmiecioks, herbatka wypierdatka i inne szmery bajery". Często zamieniam skład soku np. zamiast sałaty rzymskiej daję kilka garści szpinaku, zamiast selera brokuł. Kombinuję na różne sposoby. Lolkowi robię mniej hardcorową wersję z marchwi, jabłek, selera naciowego, cytryny i czasem bez jego wiedzy przemycam mu odrobinę imbiru. Na sam widok zielonego soku biedak dostaje drgawek więc nie męczę go. Z resztą on mniej stresuje się ode mnie i nie obchodzi go tak bardzo proces starzenia skóry. A ja jestem kobietką i jak najdłużej chcę wyglądać młodo. A taki sok to istna bomba z antyoksydantami. Polecam więc każdemu picie soków wyciskanych :)

środa, 18 września 2013

Najlepszy kosmetyk świata!

Wiem, wiem! To nie jest blog o kosmetykach, a o zdrowym odżywianiu ale.... co powiecie na fakt, że najlepszym kosmetykiem świata jest coś z żywności? Okazuje się, że żywność może nie tylko upiększać nas od wewnątrz ale i od zewnątrz. Chciałam w związku z tym podzielić się z Wami moim doświadczeniem z czymś, co ostatnio zagościło u mnie jako najlepszy kosmetyk, który do tej pory posiadałam. Co to takiego?

Panie i Panowie....poznajcie... OLEJ KOKOSOWY 



I ktoś teraz pomyśli, że pewnie oszalałam, bo kto dziś używa olejów naturalnych, skoro mamy takie fajne kosmetyki. I ja się zgadzam, że kosmetyki mamy fajne, ale nie zgadzam się z tym, że jakościowo są lepsze od naturalnych, czego przykładem jest właśnie olej kokosowy. Nie będę wymądrzać się na temat jego prozdrowotnych właściwości, bo wszyscy mają wyszukiwarkę google i licytowanie się na cytaty internetowe nie ma tu głębszego sensu. Opowiem natomiast o sobie i jak przetestowałam to cudo na swoim przykładzie.

Jestem blondynką o średnio-jasnej, dość wrażliwej karnacji. Od dziecka cierpię na skazę białkową, od 18 lat na egzemę. Są to jedne z głównych powodów, dla których m.in odstawiłam w swojej diecie mleko i jego produkty. Niestety "wielkomiejskich" wodociągów nie uniknę (no chyba, że wyprowadzę się do jakiejś mazurskiej mieścinki, co byłoby spełnieniem moich marzeń, ale na chwilę obecną niestety nie jest możliwe). Woda kranowa niestety bardzo wysusza skórę i mogę się założyć, że nie jestem w tym problemie osamotniona i na pewno wielu z Was drodzy czytelnicy też ten problem dotyka. Oczywiście, korzystam z wspomagaczy jakimi są emulsje dermatologiczne, ale ich ceny są tak wygórowane, że niestety zmuszona jestem do ich ograniczania. Kiedy usłyszałam o oleju kokosowym, z lekkim niedowierzaniem postanowiłam go spróbować.

SKÓRA
Zacznę od skóry, bo o wpływ tego oleju na skórę najbardziej mi chodziło. I tu pierwszy szok. Normalnie po prysznicu w fenomenalnej warszawskiej wodzie skóra bardzo się przesusza i zaczyna swędzieć, w szczególności takiego "egzematyka" jak ja. Oczywiście zawsze w pierwszej kolejności szły balsamy super nawilżające, ale efekt ich stosowania był średni. A tu proszę! Po pierwszym użyciu  skóra przestała swędzieć i była super nawilżona. Naprawdę. Jakby jakiś cud! Nie dziwię się, że ciężarne tak ten olej chwalą w walce z rozstępami, bo poziom nawilżenia jaki on daje nie da się z niczym porównać. I wbrew pozorom nie zostawia tłustego poślizgu na skórze. Dość szybko się wchłania jak na olej.

DEPILACJA
Polecam olej kokosowy po depilacji woskiem lub depilatorem. Po prostu rewelacja. Łagodzi podrażnienia w kilka minut. Nie żartuję. Sprawdziłam na sobie.

PAZNOKCIE
To już w ogóle jakiś fenomen. Moje paznokcie zawsze były miękkie i łamliwe. Żeby wyglądały jako tako stosowałam odżywki (te na bazie toksycznego formaldehydu). A tu coś niesamowitego. Wystarczyło, że paznokcie kilka razy miały kontakt z olejem w trakcie wcierania go w skórę i muszę przyznać, że efekt był totalnie uboczny i zadziwiający jednocześnie- tak twardych paznokci w życiu nie miałam. Dziewczyny naprawdę polecam!!!

WŁOSY
Pewnie nie raz zauważyliście, że producenci odżywek do włosów wykorzystują kokosowe aromaty. Dlaczego napisałam że "wykorzystują" i "aromaty". Otóż właściwości nawilżające oleju kokosowego na włosy są znane od dawna. Producenci wykorzystują ten fakt, ale do swoich kosmetyków dodają jedynie aromat z kokosa, wmawiając nam że nasze włosy dzięki ich odżywkom będą super błyszczące. Ja częściowo rozjaśniam włosy, więc pojawił się problem przesuszonych rozdwojonych końcówek. Wystarczyło podciąć i wcierać po każdym umyciu i wysuszeniu odrobinę oleju kokosowego w końcówki. Tak jak serum. Problem znikł. Nawet moja fryzjerka otworzyła oczy ze zdumienia, że moje końcówki są w tak dobrym stanie. Więc polecam :)

Jeśli chodzi o konsystencję i wygląd oleju kokosowego, to w temperaturze powyżej 20C jest on cieczą. Wygląda jak woda o lekko kremowym odcieniu, jest lekko tłusty w dotyku. W temperaturze poniżej 20C gęstnieje i zamienia się w krem. Po nałożeniu na dłonie i roztarciu znów przechodzi w formę oleju. Jest super wydajny, łatwo się rozciera. Ma bardzo delikatny zapach. Jeśli jest to dobry gatunkowo organiczny olej kokosowy to pachnie delikatnie pieczonymi kokosankami.
Co do ceny to nie jest na pierwszy rzut oka najtańsza. 500g organicznego oleju kokosowego to koszt ok 50PLN. Ja zakupiłam 250g za niecałe 30PLN. Ale jak tak kalkuluję to 250g emulsji dermatologicznej, którą używam tylko na dłonie i która starcza mi na 2 miesiące kosztuje 38PLN. Aktualny olej kokosowy, który mam (250g/30PLN) używam juz na całe ciało drugi miesiąc i zostało mi go jeszcze ponad pół. Więc....

Polecam, polecam i jeszcze raz szczerze polecam. Nie, dlatego że coś gdzieś wyczytałam, ale dlatego, że sama tego spróbowałam i jestem mega zadowolona :).

piątek, 13 września 2013

Sprawy damsko-męskie, czyli dlaczego chłopaki nie płaczą, a baby są wredne.

Jak świat światem, tak kobiety i mężczyźni różnią się, nie tylko wyglądem, ale i charakterem. Nie bez powodu powstało powiedzenie, że "mężczyźni są z Marsa a kobiety z Wenus" i choćby powstało nie wiem ile poradników o sprawach damsko-męskich, to nie nadążą one za tym co w tym wszystkim najważniejsze. To co o nas i w nas najistotniejsze i decydujące w kwestii płci, to hormony. I tak, mamy hormony żeńskie, czyli estrogeny, oraz hormony męskie - androgeny. Idąc dalej -estrogeny odpowiadają za odkładanie się tkanki tłuszczowej w okolicach bioder u kobiet (fachowo mówi się tu o tkance tłuszczowej gynoidalnej), u mężczyzn natomiast androgeny wpływają na odkładanie się tkanki tłuszczowej w okolicy talii (fachowo tkanka tłuszczowa wisceralna). W ten sposób jesteśmy zaprogramowani od wielu lat i fakt, że paniom rosną pupy, a panom brzuchy, z tej prostej zależności się wywodzi.


I wszystko byłoby na miejscu, gdyby nie dzisiejszy szał ciał. Moda na mega chude kobiety i mega rozbudowanych facetów. Przy "otyłej" rzeczywistości. A rzecz nie na tym polega. Bo pojawił się też problem innej natury, albo raczej wbrew naturze. Spójrzmy na dzisiejszą kobietę, w szczególności na młodsze pokolenie kobiet. Problem dużej pupy przestał istnieć, a w jego miejsce pojawił się problem tzw. "brzuszka". Coraz częściej kobiety odwiedzają salony kosmetyczne w celach depilacyjnych, bo ich owłosienie ciała staje się nienaturalne i coraz gęstsze. U mężczyzn z kolei, coraz częściej zauważamy powiększony biust- i wcale nie jest to zabawne. Coraz częściej na basenach, plażach obserwujemy, że cellulit i duża pupa nie jest jedynie problemem pań ale także i panów. I choćbyśmy nie wiem jak pracowali nad swoimi ciałami od strony zewnętrznej, jeśli nie poukładamy tego co w nas w środku, nie uda nam się osiągnąć celu. Bo ile razy słyszę: "Dlaczego nie mogę zrzucić brzucha? Przecież ćwiczę, przecież się odchudzam", "Dlaczego ten tyłek ciągle taki wielki?" to zastanawiam się, dlaczego ci ludzie podążają złą drogą. Problem nierzadko tkwi w aktualnej diecie, mocno przetworzonej, mocno oczyszczonej, z nasyconymi kwasami tłuszczowymi, sztucznymi hormonami, przesadzoną zawartością soi, produktów gotowych, wysokokalorycznych bez żadnych wartości odżywczych. A jaki to ma wpływ na naszą płeć?
Zacznę od mężczyzn, bo oni jak zawsze są mniej skomplikowani ;). U mężczyzn sprawa jest prostsza bo dranie mają lepszy stosunek składu ciała niż my kobiety. Jednym słowem niższy procent tłuszczu, a większy procent białek. Tym samym mają szybszy metabolizm. Tym samym też ich organizm szybciej spala tkankę tłuszczową. Facet jeśli się uprze, zacznie trenować i odżywiać się racjonalnie, to nie dość, że szybciej zgubi zbędne kilogramy to jeszcze o wiele szybciej uda mu się "ujędrnić, napiąć i ponaciągać". Tymczasem kobiecie zajmie to niekiedy 2-3 razy dłużej. Ale nie tylko o odchudzanie nam przecież chodzi, a głównie o zdrowie. Mężczyźni dzisiaj troszkę zapominają o darze szybkiego metabolizmu jakim obdarzyła ich natura, albo nad-interpretują go. Sięgają bez najmniejszego namysłu po fast foody, tłuste kiełbasy, wszystko co przetworzone. Mało który mężczyzna dba o dietę. Kiedyś było inaczej. Mało który mężczyzna miał ochotę na coś słodkiego (poza swoją kobietą oczywiście ;)), bo tak był przystosowany hormonalnie. Dlatego też to kobiety szaleją za słodkim- bo tak kierują nimi hormony. Kiedyś mężczyzna czuł, że potrzebował zjeść przede wszystkim mięso, bo naturalnie potrzebuje on dostępu do białka i tłuszczu, które spożywane w diecie służą tworzeniu właśnie androgenów. Niestety czasy się zmieniły. Faceci nie polują i nie przynoszą nam do domów zwierzyny, tylko przyjeżdżają z supermarketu w swoim "audi" z klimą, zapakowanym po brzegi cudami przemysłu spożywczego. Spożywają kiełbasę i parówkę wypełnioną po brzegi soją (ta ma fitoestrogeny odpowiadające estrogenom-hormonom żeńskim), do tego sztucznie zaromatyzowaną dodatkami i neurotoksynami wywołującymi lawinę beta-endorfin i w efekcie marzy im się do posiłku coś słodkiego, więc sięgają po colę. Ta przez godzinę robi swoje: hiperglikemia=gigantyczny wyrzut insuliny=gromadzenie glukozy w postaci tłuszczu=szybki spadek glukozy=hipoglikemia=kochanie mamy coś słodkiego w barku? I leci batonik i tak dalej, i tak dalej, i tak dalej.... Tak zmienili się mężczyźni i proszę Panowie nie obraźcie się ale jak tu właśnie Was nie nazwać słabszą płcią? Natura tak was hojnie obdarzyła, a Wy tak to zmarnowaliście. Wy nawet nie przechodzicie większych "stanów" fizjologicznych" jedynie andropauzę. Przy andropauzie jak i przy menopauzie, którą poruszę w temacie kobiet zaburza się proporcja hormonów i dlatego między innymi, łzy można zobaczyć jedynie u starszego pana. Bo zastanówcie się, ile razy widzieliście łzy u swoich ojców a ile razy u dziadków? Przypadek? Nie sądzę.
Tak więc panowie, kilka ciekawych rad dla was: jak najmniej żywności przetworzonej, jak najmniej słodyczy (są one wbrew waszej męskości). A co w takim razie jeść? Zacznę od tego co tygryski lubią najbardziej, czyli mięsa. Najbezpieczniejsze to wołowina, indyk i dziczyzna. W formie od podstaw, najprostszej, łatwo-przyswajalnej a nie w pasztecie, kiełbasie, hamburgerze czy parówce. Czyli gulasz tak, leczo z parówkami nie. Stek wołowy z grilla lub indyka tak, schabowy w panierce nie. Królik pieczony tak, kurczak pieczony niekoniecznie. Jeśli macie ochotę na zaburzenia hormonalne polecam kurczaki i wieprzowinkę. Zwróćcie też uwagę na produkty zawierające w swym składzie soję (wędliny, kiełbasy, sery, słodycze, fast foody). Jeśli chcecie być płaczliwi jak my "baby" to jedzcie je bez umiaru ;). Zalecam ryby jako dobre źródło białka zwierzęcego, nienasyconych kwasów tłuszczowych, witaminy D, B12 i żelaza. Pamiętajcie o warzywach, owocach, bo jeśli chcecie z mięsa przyswoić żelazo, to bez witaminy C i kwasu foliowego nic nie zdziałacie, a te są obecne w warzywach i owocach. Jeśli chcecie właściwie przyswajać białko z pożywienia, po pierwsze zamieńcie jego część na białko roślinne (groch, fasola, ciecierzyca) a dla białek zwierzęcych wprowadźcie kompleks witamin B z pełnowartościowych zbóż (czytaj chleb razowy, brązowy makaron, brązowy ryż a nie pszenne bagiety i spulchniane bułeczki). I jeszcze jedna rada, nie próbujcie za wszelką cenę imponować nam masą swych mięśni, bo na nas (mówię o grupie kobiet myślących, bo bezmyślne też się zdarzają) to zwyczajnie nie działa. Nie tym powinniście nam imponować.
No a teraz my kobitki. My to jesteśmy biedne, bo nie dość że wolniejszy metabolizm, to non stop jakieś wredne stany fizjologiczne- a to menstruacja, a to owulacja, a to PMS, a to prokreacja, a to ciąża, a to laktacja, a to menopauza. Nasze hormony są mega wredne w całym okresie życia i wahają się tak jak nasze nastroje. Czasem działają łagodnie i wtedy jesteśmy "do rany przyłóż", a czasem burza! Lepiej nie podchodzić. Mężczyźni tych hormonalnych herezji nie przechodzą i w związku z tym nie rozumieją, dlaczego czasem jesteśmy nie do wytrzymania.



No ale to naturalne. Co z kolei nie jest w naszym przypadku naturalne to problem ostatnich kilku lat, nazwany przez fachowców hiperandrogenizmem. Jest to problem, z którym boryka się coraz więcej kobiet, często powiązany z zespołem policystycznych jajników i hiperinsulinemią, polegający na zaburzeniach proporcji hormonalnych na rzecz androgenów, decydującyh o cechach płciowych męskich. Najczęściej przejawia się to nadmiernym owłosieniem ciała u kobiet oraz jednoczesnym wypadaniem włosów na głowie, problemami z zajściem w ciążę, często też pojawia się otyłość wisceralna - czyli tycie w okolicach talii. Podobne podłoże ma powstawanie tkanki tłuszczowej w obrębie talii u kobiet w okresie menopauzy, w wyniku zaburzenia procentowego udziału estrogenów na rzecz androgenów. Dlatego często jak patrzymy na starsze panie widzimy że mają duże "oponki". Powyższe objawy coraz częściej jednak występują u młodych dziewczyn, kobiet generalnie zdrowych, bez problemów endokrynologicznych i ginekologicznych. U tych osób często zauważa się podwyższony cholesterol. A cholesterol, tłuszcze nasycone i białko odzwierzęce to pierwszy krok do tworzenia hormonów męskich czyli androgenów. Tak więc miłe panie, dobrych rad kilka :
Po pierwsze - nisko-przetworzona żywność roślinna to podstawa. Dlaczego? A choćby dlatego, że białko roślinne w kompleksie z witaminami z owoców i warzyw oraz pełnowartościowych zbóż, wraz błonnikiem to 3 x szybszy metabolizm. Dodatkowo warzywa są kopalnią niezbędnych mikroelementów oraz zwiększają przyswajalność innych mikroelementów, chociażby żelaza z mięsa o czym wspomniałam w przypadku mężczyzn, a co przyda się chociażby w okresie menstruacji.
Po drugie- jeśli o białko chodzi, co najmniej 60% białka które spożywamy radziłabym zamienić na białko roślinne (groch, fasola, ciecierzyca, soczewica, ale też zboża - chleb ma 13% białka w swoim składzie) które nie tylko przyspiesza metabolizm, ale z reguły produkty te są nośnikami fitoestrogenów pozytywnie wpływających na waszą gospodarkę hormonalną. Do tego im mniej mięsa, tym mniej nasyconych kwasów tłuszczowych sprzyjających nie tylko rozwojowi wielu chorób ale i syntezie androgenów.
Po trzecie- zwiększcie ilość spożywanych ryb, orzechów, pestek. Te są cudownym źródłem niezbędnych nienasyconych kwasów tłuszczowych, nad zaletami których nie będę się rozpisywać, na zachętę wspomnę jedynie, że odpowiadają za tworzenie się dobroczynnej brunatnej tkanki tłuszczowej, która spala tą złą białą. 
Po czwarte- mniej słodyczy, bo są one nośnikiem nie tylko szkodliwego cukru ale często tłuszczów nasyconych lub trans.
A jak czekolada to tylko gorzka!!!
I tak jak facetom tak Wam dam pewną ciekawą radę. A nawet dwie, bo przecież my kobiety jesteśmy bardziej skomplikowane. Po pierwsze, nie frustrujcie się jeśli macie troszkę krąglejsze kształty, bo facetom (tym fajnym i coś wartym) to nie przeszkadza. Po drugie, nie frustrujcie się, gdy Wasz facet ogląda się za jakąś ładną dziewczyną, bo to jego hormony o tym decydują, a w tym wypadku świadczy to o tym, że jego hormony, a tym samym męskość są w jak najlepszym porządku ;) Tak naprawdę oni nas kochają. Nawet superbohaterowie po godzinach robią wszystko dla swych żon ;)


czwartek, 12 września 2013

Czego McDonald's nie ujawnia swoim klientom? ~ Magazyn Businessman.com

Czego McDonald's nie ujawnia swoim klientom? ~ Magazyn Businessman.com

Technologia żywności to jedna z najprężniej rozwijających się dziedzin nauki. Wiem bo sama ją studiowałam. Wiem jak rozwija się nauka zwana sensoryką, jaka jest chemia żywności, technologia produkcyjna. Czy ktoś z Was kiedyś zastanawiał się dlaczego cieknie mu ślina jak przechodzi obok McDonalda? Jeśli wydaje wam się, że to zapach żywności to grubo się mylicie. Zapach który czujecie jest co najwyżej wynikiem dodawanych do jej półproduktów estrów i aromatów oraz wynikiem działania nowych urządzeń technologicznych odpowiadających m.in za rozprzestrzenianie zapachu w okolicach restauracji. Warto przemyśleć kolejną wizytę w Fast Foodzie. A przy okazji wspomniana w poniższym artykule koszenila jest powszechnie dodawana do keczupów. No i elegancko podany skład "szejka" truskawkowego. Smacznego!

niedziela, 18 sierpnia 2013

Na upał...orzeźwiający zimny koktajl malinowy :)

Gorąąąącoooo!!! I tak mnie naszła chęć na maliny, które chłodziły się w lodówce. Wrzuciłam je do blendera, dodałam garść płatków migdałowych dla złagodzenia smaku (i dla wapnia, którego w migdałach mnóstwo), odrobinę lodowatej wody, zblendowałam i wyszło pycha :)




piątek, 16 sierpnia 2013

Omójbosze!!! Dziecko!!! To co Ty jesz?

Była sobie baba jedna,
Bardzo chciwa i niebiedna [...]


Raz w niedzielę za piec wlazła,
i buraczka tam znalazła,
hej buraczku chodź do garnka,
będzie z Ciebie barszczu miarka.


Któż nie pamięta tego wiersza? Kiedy byłam malutka mój tata często mi go czytał. Kiedyś umiałam go na pamięć, ale wiadomo... człowiek z wiekiem zapomina o tym, co dobre i pouczające. Wszyscy wiemy, że wierszyk opowiada o chciwej, skąpej babie, ale nie do tego chciałam nawiązać. A bardziej do tego, że chciwa baba, co w kuchni znalazła, to wykorzystała. 

Zawsze byłam inna. Nigdy nie byłam przeciętna. Całe życie zadaję pytania bo mam wątpliwości. Nigdy nie zrozumiem argumentu: tak trzeba bo... inni tak robią! Chcę wiedzieć - dlaczego? Tak jak chciałam wiedzieć, dlaczego nikt nie chciał zjeść barszczu, który ugotowała chciwa baba. Zawsze sobie powtarzam, że na świecie są dwa rodzaje charakterów- ja i cała reszta...



Odkąd przeszłam na wegetarianizm, ciągle jestem pytana o to, co w takim razie jem? Śmieszy mnie to pytanie, bo przecież warzywniaki pełne są dobrodziejstw, a mięso, to tylko mięso. Nie stałam się wegetarianką z powódek filozoficznych. Nie brzydzę się mięsem, aczkolwiek nigdy za nim nie przepadałam. Nie jestem weganką. Nadal jem ryby i jajka. Nie jem po prostu mięsa, mleka i jego produktów. Nie jem ich z przyczyn czysto fizjologicznych. Nie powiem teraz dlaczego, bo nie o tym jest ten artykuł. Artykuł jest natomiast odpowiedzią dla tych, którzy wegetarian uważają za dziwaków, choć według  mnie po prostu nie zdają sobie sprawy z tego, jakie możliwości kulinarne tkwią w roślinach. 
Nie będę nikogo do wegetarianizmu namawiać, bo żeby na wegetarianizm lub weganizm przejść, trzeba się na żywności znać. Trzeba się też znać na fizjologii. W żadnym wypadku wegetarianizm, a już na pewno stricte weganizm, nie powinny być ot tak sobie "trendy" opcją dla dyletantów żywieniowych. Chociaż jak patrzę na niektórych i na to co potrafią niekiedy wyczarować z tego, co zalega im w lodówce, to myślę, że niektórzy ludzie, są chyba z natury roślinożercami i wykształcenia do tego nie potrzebują ;) I tak trochę odnajduję w sobie też coś z tej chciwej baby, która z wszystkiego co wynajdzie, coś wykombinuje.

Postanowiłam więc, że udokumentuję jeden zwykły dzień z mojego życia, tak aby wszystkie te niedowiarki zobaczyły, że jednak można. Jak więc wygląda taki mój niesamowity dzień?

Rano jest przede wszystkim woda. Przed śniadaniem wypijam 0,5l kubek ciepłej wody. Nie chełstem oczywiście, popijam ją jak przygotowuję śniadanie. Kto śledził moje początkowe artykuły, wie dlaczego. Kto nie czytał, informację znajdzie TU . Zerkam na stół. Z kosza na owoce uśmiecha się do mnie dojrzałe awokado :) Sięgam po nie bez namysłu. Obieram i wrzucam do blendera. Otwieram lodówkę i sięgam po garść rukoli. Ale tak mi jakoś smutno z samym zielonym kolorem, więc wyciągam słoik z papryką grillowaną w zalewie. Wyciągam jedną paprykę i wrzucam do blendera. Dodaję sól, pieprz i blenduję. Jest trochę rzadkie więc dodaję dużą garść nasion sezamu. Znów blenduję. Próbuję. Smak bajka. Biorę 4 kromki chleba razowego i grubo, naprawdę grubo smaruję. I tak jeszcze bym coś dodała. Sięgam do miski z własnymi małosolnym, wyciągam dwa ogóry i pojechałooooo!!! :) Na zdjęciu ewidentnie widać że pasta była testowana paluchem w trakcie ;)




Czas na lunch, który wstępnie wymyśliłam wieczór wcześniej, bo zostało mi ugotowanej białej kaszy gryczanej, i ugotowanej aldente fasolki szparagowej. Odkładam do miseczek i wstawiam do lodówki. Z lodówki wyciągam małą młodą cukinię i myślę, że nie chce mi się jej gotować. Kroję więc obieraczką na drobne plasterki, kroję też drobniutko kawałek papryki, mieszam razem z solą, pieprzem, poszatkowaną natką i bazylią, odrobiną rozdrobnionej cebuli, sokiem z cytryny, oliwą z oliwek, odrobiną musztardy i płatkami chilli. W takiej marynacie przechowuję to w lodówce przez noc. Rano dorzucam garść rukoli, fasolkę szparagową z kaszą gryczaną, które też czekały na mnie w lodówce, wkrajam 2 małosolne i dodaję kilka łyżek ugotowanej ciecierzycy ze słoika (którą sobie co jakiś czas przygotowuję). Wrzucam garść pestek dyni i garść pestek słonecznika. Wychodzi tego wielka, sycąca micha. Pakuję sałatkę w duże plastikowe pudło i zabieram do pracy. I kto powiedział, że sałatki są nudne?



Na drugie śniadanie i podwieczorek objadam się owocami. Różnymi , sezonowymi. Tego magicznego dnia mam ze sobą w pracy jakieś 250g śliwek i duże jabłko. Na podwieczorek miałam też ochotę coś schrupać, więc oprócz owoców sięgnęłam jeszcze po kilka wafli ryżowo-kukurydzianych (stricte naturalne, bez żadnych sztucznych dodatków i aromatów).

Na kolację mam gotową według mojego przepisu zupę z botwiny. Tak śmiesznie wyszło, w nawiązaniu do klimatu baby i buraka. Przepis znajdziecie TU Czasem z jajkiem, a czasem bez jajka. Zależy od dnia. Czasem jem miseczkę, czasem dwie... też zależy od dnia.



Na koniec dnia wypijam szklankę soku wyciśniętego z jabłek, gruszek, marchwi i selera naciowego. Sok wyciskam w mojej czadowej tłoczeniowej wyciskarce do warzyw i owoców.

I tak to wygląda. Można? Można.

A to mój "półtygodniowy" zapas owoców:



Inspiracje:
Macerowaną (marynowaną) cukinią zainspirowała mnie Ela, z jej cudnym blogiem kulinarnym: http://potrawypolgodzinne.blogspot.com/2012/07/cukinia-macerowana.html


poniedziałek, 12 sierpnia 2013

Przepis: Chłodnik pomidorowy na upał, rozgrzewająca zupa pomidorowa na chłód

Przepis na zupę 2w1. W upalne dni można jeść ją na chłodno a gdy chłodno, można się nią cudownie rozgrzać. Moja własna pomidorowa, która powstała pewnego chłodnego wieczoru z braku laku, a w ostatnie upały służyła idealnie jako chłodnik.





Składniki:
paczka/woreczek włoszczyzny
4 ząbki czosnku
1 średnia cebula
pół kg pomidorów plus opakowanie passaty/ zimą 2 opakowania passaty
zwykły przecier pomidorowy do smaku
garść lubczyku
kilka listków laurowych i ziarenek ziela angielskiego
sól
cukier
sok z cytryny
pieprz
natka pietruszki
malutka garść płatków chilli

zimą: ulubiony makaron
latem: odrobina tartego parmezanu

Sposób przygotowania:
włoszczyznę, cebulę, czosnek gotuję w 3-4 litrach wody przez ok 25 minut wraz z liściem laurowym, zielem angielskim i lubczykiem. Po tym czasie wyciągam wszystko z wywaru i przygotowuję blender, do którego wrzucam ugotowaną rozdrobnioną włoszczyznę, cebulę, czosnek, sparzone, obrane i pokrojone pomidory, passatę i blenduję ok 5 minut. Wlewam całość do wywaru, zagotowuję, wrzucam jeszcze mały słoiczek przecieru pomidorowego doprawiam solą, pieprzem, cukrem, płatkami chilli, natką. Zimą podaję na ciepło z makaronem a latem na zimno z odrobiną tartego parmezanu :)

Przepis: Sałatka z radicchio

Ostatnio dostałam w sklepie sałatę radicchio, którą już od jakiegoś czasu chciałam wypróbować. Skonstruowałam więc coś szybkiego i prostego do obiadu:

I tak wrzuciłam do miski kilka liści poszatkowanej radicchio, dużą garść rukoli, dwa pokrojone pomidory, garść pestek dyni, garść płatków migdałowych, szczyptę płatków chilli, sól, pieprz, sok z cytryny, oliwę z oliwek i wymieszałam. Okazało się ze radicchio dawała dużo goryczki więc dorzuciłam jeszcze garść suszonej żurawiny. I poszłooo!