wtorek, 25 czerwca 2013

Co żujesz? Mięsko. A skąd je masz? Przypełzło.

Ach jak ja lubię lato! A kto nie lubi? Jest ciepło, słonko świeci, można pojeździć na rowerze, pojeść sezonowej pysznej żywności, no i w końcu jest okazja do tego co lubimy najbardziej…. grilla! I skwierczą dookoła kiełbaski, karkóweczki, burgery!!! Piwko się leje, tłuszczyk kapie, mięsko chrupkie i soczyste aaaach!!! I tak zafascynowani zjadamy 3 kiełbaski, bo to tradycja, bo fajnie, bo to takie polskie! A potem przychodzi zima i w domku robimy pieczenie, mielone, schabowe, sznycle, zrazy!!! Z resztą, czym byłby człowiek bez mięsa? Przecież od początku swoich dziejów człowiek na mięso polował i je jadł. I nic mu nie było!? No tak, wydaje nam się naturalnym faktem, że mięso trzeba jeść. Bo skąd brać siłę?



A może warto by skupić się na paru innych ciekawych szczegółach? Rzeczywiście, kiedyś ludzie polowali i jedli mięso, bo należy pamiętać, że człowiek jako gatunek, jest nastawiony na gromadzenie tłuszczu, na przyrost masy, który z kolei będzie mu potrzebny do przetrwania zimy. I rzeczywiście kiedyś, dawno dawno temu miało to sens. Bo zimy bywały srogie, ludzie ogrzewali się przy ogniskach, nie siedzieli na tyłkach i musieli mieć wystarczająco energii, by móc dalej polować i przetrwać. Problem polega na tym, że w obecnych czasach zima nie nadchodzi. Tak, nie pomyliłam się. Bo nie chodzi o to, że mamy niekiedy w Polsce zimą temperaturę -30C. Nie chodzi o to, że śnieg nas zasypuje. Chodzi o to, że nie chodzimy już na polowania. Nie potrzebujemy zapasów. Większość zimy przesiadujemy na tyłkach, w ciepłych mieszkaniach, ciepłych biurach i w ciepłych ubraniach. Nawet w samochodach mamy ciepło. Czasy się zmieniły. Żyjemy w cywilizacji, w której gromadzenie jakichkolwiek zapasów jest zbędne. Czy nasze zapotrzebowanie na białko i tłuszcz odzwierzęcy jest więc takie samo? Odpowiedź jest logiczna-nie!

Poza tym, kiedyś ludzie oprócz mięsa żywili się także nieprzetworzonymi roślinami. W ciepłych rejonach ziemi, do tej pory z resztą, dominuje żywność pochodzenia roślinnego. Wynika to zarówno z biedy, ale i nie tylko. Wyobraźcie sobie, że w Chinach nawet w miastach rozwiniętych otyłość jest znikoma. Ludzie w większych miastach, pracujący umysłowo i prowadzący siedzący tryb życia oraz spożywający więcej kalorii niż przeciętny Europejczyk, a mają o wiele niższą masę ciała niż ten Europejczyk. Ludność ta jest społeczeństwem o niskim odsetku otyłości. Jak to możliwe? Większość produktów, które spożywają to niskoprzetworzona żywność roślinna. A co się dzieje w państwach rozwiniętych? Mięso zalewa półki sklepowe. My jako konsumenci, od wieków predysponowani do jego spożywania, by przetrwać zimę, zapychamy się nim. Bo przecież czym innym się najeść, jak nie sztuką mięsa? Tylko pamiętajmy, że dla nas zima nie nadchodzi…

Dlaczego więc tak bardzo kochamy mięso? Z tradycji, smaku i przekonania. Bo przecież od wieków mówi się o aminokwasach egzogennych, czyli takich, których nasz organizm nie jest w stanie sam wyprodukować, więc trzeba je dostarczyć z zewnątrz. I ja się w pełni zgadzam z tym,  że sztuka mięsa zapewnia nam tzw. białko pełnowartościowe. Bo białko pełnowartościowe to takie, które jest zbudowane z wszystkich aminokwasów egzogennych. Jest to więc łatwa i prosta metoda na dostarczenie sobie takiego kompleksu białek w kotlecie. Ale pamiętajmy, że wszystkie aminokwasy egzogenne możemy dostarczyć sobie z białkiem roślinnym. O wiele łatwiej przyswajalnym i znajdującym się w nośnikach wielu innych cennych witamin i składników mineralnych, a nie tylko kalorii. Fakt, że trzeba tych roślin zjeść kilka żeby zapewnić sobie dostęp do wszystkich aminokwasów egzogennych, ale spójrzmy na małe porównanie. Sztuka mięsa daje nam pełnowartościowe białko, witaminę B12, żelazo a reszta to puste kalorie pochodzące z tłuszczów nasyconych (czyli tych najgorszych). 2 Kromki chleba razowego z twarogiem z migdałów, lub humusem, pokrojoną marchewką, papryką, kiełkami lucerny da nam nie tylko komplet białek ale wapń, magnes, potas, żelazo, błonnik, niacynę, beta-karoten, witaminę C, witaminę E i zaspokoi głód tak jak ten kotlet. A ile dobrego za sobą pociągnie. Dodam, że białko pochodzenia roślinnego wraz z całym kompleksem błonnikowo-witaminowo-mineralnym sprawia, że nasz metabolizm jest 3 razy szybszy niż przy spożywaniu mięsa. I oczywiście, ktoś zarzuci mi teraz brak witaminy B12, ale przecież są jeszcze jajka i ryby. 100 gram pstrąga ma nawet 10 razy więcej witaminy B12 niż 100g kurczaka.  Tak moi drodzy 10 razy więcej. Więc gdyby jeść tą rybę 2 razy w tygodniu, do tego od czasu do czasu jajka to czy możliwy byłby niedobór B12? (Oczywiście przypominam o gatunkach ryb, które mają niską zawartość metali ciężkich i są wolne od antybiotyków).

Co więc dobrego daje nam mięso??? Hmm… Tłuszcz nasycony, hormony wzrostu, antybiotyki, puste kalorie, ale też żelazo, i pełnowartościowe białko. Ale warto się zastanowić co dalej. Bo skoro mięso nasyca nas, to nie jesteśmy chętni do zjedzenia tego, co poza mięsem na talerzu, a są to głównie rośliny. Wpędzamy się w ten sposób w niedobory. Białko i tłuszcz odzwierzęcy wraz z cholesterolem wspierają syntezę androgenów, stajemy się po nich agresywni. Wytłumaczenie z lekkim przymrużeniem oka:  kto widział Kac Vegas III, ten wie, dlaczego kurczaki pana Chao są takie agresywne? Bo pan Chao karmi je jedynie kokainą i …. kurczakami.

Wracając do tematu, dzisiaj mięso pełne jest wypełniaczy, konserwantów, barwników, nabijane jest solanką, jest po prostu produktem wysokowydajnym. Z kilograma mięsa mamy kilka kilogramów kiełbas, kabanosów. A co mamy w przetworach mięsnych? Mięso Odzielane Mechanicznie, czyli tzw, popularny MOM, w którego składzie mamy pazury, chrząstki, tłuszcz, ścięgna, MOM tak popularny do produkcji wędlin, kiełbas, pasztetów. Oczywiście, udział MOM w produkcie określają normy, ale ostatnie afery mięsne świetnie pokazują, jak takie normy można „uelastyczniać”. Byle więcej, byle taniej, byle wydajniej. Tak więc następnym razem zanim połkniecie kiełbaskę z grilla, zastanówcie się co jest w środku.

Moi drodzy, artykuł powyższy nie jest nawoływaniem do przejścia na wegetarianizm, oczywiście jeśli ktoś chce to zapraszam. Jest próbą tzw. klapsa by obudzić się ze snu, z tej krainy mlekiem i mięchem płynącej. Pamiętajmy, że zima dla nas już nie przychodzi i że w szczególności dzisiaj powinniśmy zwracać uwagę na jakość tego co spożywamy, na zawartość minerałów, witamin. Coraz mniej tego w naszej diecie. A najprostszą metodą zamiany takiego stanu rzeczy jest ograniczenie mięsa do minimum, wprowadzenie większej ilości ryb a przede wszystkim spożywanie tego to co mamy od zawsze – roślin. Mamy przecież takie cudowne warzywa, owoce, bulwy, zboża z pełnego przemiału, orzechy, pestki, kasze, rośliny strączkowe… Korzystajmy z tego co pełne dobra! A kury… hmmm… dla mnie mają znaczenie tylko „jajeczne”. A co do grilla? Czy ktoś próbował pstrąga z grilla? Bakłażana z grilla? Burgery z kaszy jaglanej? Są setki możliwości na zastąpienie „karkówy” czy kiełbasy, czymś zdrowszym. Wszystkim, którzy wybierają się w tym roku na Mazury lub Podlasie polecam zamiast kiełbasy spróbowanie tzw. kiszki ziemniaczanej  z grilla J

Wykorzystane źródła i „inspiracje”:
T.C. Campbell „Nowoczesne zasady odżywiania”
Newsweek Polska: „Chemia w gębie” http://biznes.newsweek.pl/chemia-w-gebie,102027,1,1.html
"Hungry fo Change" Film 2012 reż.: James Colquhon, Laurentine Ten Bosh, Carlo Ledesma

czwartek, 20 czerwca 2013

Celebryci promujący zdrowie- czy aby na pewno?

Wczoraj wieczorem z nudów „przelatywałam” kolejno programy w telewizji. Trafiłam na te tzw. kobiece kanały, czyli Polsat Cafe i TVN Style. Ku mojemu zdziwieniu, obie stacje w tych samych godzinach czyli o 22:00 nadawały programy promujące zdrowe żywienie. Były to programy „Zdrowie na widelcu” i „Wiem, co jem i wiem, co kupuję”. Dziwna walka o telewidza, tym bardziej, że ostatnio w mediach wiele się mówi o rzekomym pozwie K. Bosackiej przeciw producentom „Zdrowia na widelcu”, które to ma być niby plagiatem „Wiem, co jem”. Na całą sprawę patrzyłam z przymrużeniem oka, no bo jak tu porównywać aktorkę, która najpierw w programie „propaguje” „zdrowe żywienie” (nie bez przyczyny użyłam cudzysłów), a chwilę później w przerwie swojego programu w bloku reklamowym promuje środek farmakologiczny na odchudzanie, z dziennikarką zajmującą się od lat kontrolą jakości żywności (i nie tylko), która współpracuje i konsultuje program z prof. Małgorzatą Kozłowską-Wojciechowską (jakby nie patrzeć jednym z autorytetów w dziedzinie żywienia)?


I tak o ile program „Wiem, co jem” jest sensowny i poskładany do kupy, bo redaktor Bosacka niczym Inspektor Gadżet pokaże skład każdej kiełbasy, sera, czy czekolady, nie umknie jej żaden wypełniacz w kabanosie i pokaże jak zrobić keczup przy użyciu cukru wody i czerwieni koszenilowej, a w krok za nią prof. Kozłowska wytłumaczy szkodliwe bądź pro-zdrowotne działanie składników badanego produktu, tak program „Zdrowie na widelcu” nie do końca popisuje się profesjonalizmem i wiedzą. Bo owszem można wziąć szczupłą aktorkę (którą nawet darzę sympatią), można wrzucić w tło komentarzy „głos rozsądku” drugiej szczupłej i przemiłej aktorki, ale jak widzę co jest nam, czyli konsumentom nastawionym na bycie zdrowymi i szczupłymi wciskane, to włos się na głowie jeży. Wczoraj skusiłam się więc na lekki sado-masochizm i zatrzymałam się na „Widelcu”. A dlatego między innymi, że panie w programie promowały domowe sposoby na „chińszczyznę”, tłumaczyły jak się odżywiać na wieczór i jak planować zakupy. Z jednym się zgodzę, że powinno się jeść kolację lekkostrawną na 3 godziny przed snem, ale cała reszta…..hmmmm…….lista zagadek…

I tak oto piękna pani z telewizji namawia nas do tego, aby na kolację zjeść coś lekkostrawnego np. porcję białka w postaci np. duszonego mięsa drobiowego ze świeżymi warzywami i odrobiną ryżu. Hmmm…. Wróć! Kolacja miała być lekkostrawna tak? A od kiedy białko zwierzęce jest lekkostrawne? Odpowiedź: od nigdy.  Do tego pani w programie na moich oczach kurczę raczej podsmaża a nie dusi. Więc mamy zagadkę nr 1.

Następnie warto by wziąć pod uwagę gospodarkę hormonalną i neurohormonalną człowieka. Bo ten, kto się na fizjologii żywienia trochę zna, wie, że produkty białkowe, w szczególności odzwierzęce uruchamiają dopaminę, czyli tzw. hormon walki, hormon, który krzyczy „Jestem Dobry!!! Jestem Genialny!!! Mogę Wszystko”. I teraz warto zadać sobie pytanie, kiedy produkcja takiego hormonu jest nam najbardziej potrzebna? Przed snem? Czy rano, kiedy mamy przed sobą cały dzień walki? Czyli zagadka nr 2. A może warto by bardziej wieczorem uruchomić np. serotoninę, czyli hormon „szczęścia”, „ulgi”, „relaksu”, tzw. „Jest mi dobrze!”? Nie sądzicie? Przemawia to za tym by jak najbardziej spożywać na wieczór produkty węglowodanowe, chociażby, dlatego że są lekko strawne i chociażby, dlatego że pomagają w uruchamianiu właśnie serotoniny. Więc może nie odrobina, a więcej ryżu? I to brązowego? Więcej warzyw, kasz, makaronów pełnoziarnistych, sałatek, zup warzywnych! Czy ktoś próbował kiedyś kaszę jaglaną z musem z jabłek? Jeśli nie to warto! Podsumowując na wieczór jemy pełnowartościowe węglowodany złożone a nie białko odzwierzęce, bo chcemy wyrzutu serotoniny a nie dopaminy! 

No, ale jak to mówią „do trzech razy sztuka”. „Widelec” pokazuje jak planować zakupy, aby nie musieć się martwić o to jak jeść zdrowo przez cały tydzień. Oczywiście wg prowadzącej polecane jest robienie zakupów raz na trzy dni, ale są produkty, które warto mieć zawsze. Hmmm i tu patrzę i widzę koszyk obfitości: makaron pełnoziarnisty (super), warzywa mrożone (też dobrze) i (o zgrozo!) pomidory w puszce, tuńczyk w puszce, i coś tam jeszcze (już nie słyszę, bo w uszach szumi mi z nerwów od ostatnich dwóch produktów!). W koszyku nie widzę wody, ziół, przypraw???? I tak wracam myślami do tych pięknych pomidorów w puszce i tuńczyka w puszce i tak się zastanawiam, co miał na myśli autor tytułu „Zdrowie na Widelcu”. Bo jak się ma bisfenol-A powstający w "puszkowanych pomidorach", który jest syntetycznym estrogenem, jest toksyczny, rakotwórczy i podejrzewany o zwiększanie ryzyka bezpłodności, do zdrowego stylu życia? Albo jak się ma tuńczyk z puszki, który po pierwsze jest bezwartościowy (do puszek idą najstarsze tuńczyki), po drugie zawiera toksyczną rtęć (przypominam, że tuńczyk jest wielką drapieżną rybą, zjadającą wszystko po drodze i kumulującą najwięcej metali ciężkich w swoim łańcuchu pokarmowym- później jesteśmy już tylko my)? I tak się zastanawiam czy nad programem czuwa jakiś specjalista? Bo zagadka nr 3 pobiła chyba wszystkie poprzednie?

I tak zmęczona tym natłokiem bzdur poszłam spać. Nieco zawiedziona, przyznam się, bo patrząc na tego typu programy mam zawsze nadzieję, że przekażą coś mądrego. I o ile w „Wiem, co Jem”odnajduję wiele z prawdy, logiki, wiedzy nauki tak wczorajszy program „Zdrowie na Widelcu”nie nauczył mnie osobiście niczego mądrego.


Mój artykuł nie jest reklamą programu „Wiem, co jem i wiem, co kupuję” ani antyreklamą „Zdrowia na Widelcu”. Bo nie ze wszystkim, co w „Wiem, co jem” się zgadzam, chociażby z tym promowaniem nabiału i mleka, jako rewelacyjnego i najlepszego źródła wapnia (bo jak wspomniałam w poprzednim artykule „kto pije mleko, ten rzyga daleko”). Nie do końca program „Zdrowie na Widelcu” jest tragiczny, bo jakby nie patrzeć promuje organizację, planowanie i przygotowywanie posiłków w domu. Nie widziałam też pozostałych odcinków „Widelca”, może zawierają więcej mądrych informacji. Chciałam nawiązać do zdrowego rozsądku. Przypomnieć, że nie wszystko złoto, co się świeci. Celebryci reklamują przecież wszystko, i dobre i złe, bo za to się im płaci. A nas to kusi, bo jak nie zjeść loda Haagen Dazs jeśli je go na naszych oczach Bradley Cooper? Jak nie napić się Pepsi jeśli pije ją Beyonce i Messi? Aktorki promujące "Zdrowie na widelcu" nie mają więc chyba aż takich złych intencji??? No jeszcze gdyby nie ta reklama środka farmakologicznego na odchudzanie....

Pozdrawiam prowadzących i celebrytów promujących zdrowy styl życia, a powodzenia i zdrowego rozsądku życzę też producentom tych programów! I wam konsumenci!

piątek, 7 czerwca 2013

Wszystkie dzieci nasze są!!! Czy raczej dzieci-śmieci???? A może: kto pije mleko ten rzyga daleko???!!!

Ostatnio często wracam myślami do czasów mojego dzieciństwa. Nie wiem czy wynika to z faktu, że okres przedszkola i podstawówki był najlepszym okresem mojego życia, a może myślę w ten sposób dlatego, że życie wydawało się wtedy bezproblemowe, cudowne, jedynym problemem było to, czy mama pozwoli mi dłużej poskakać w gumę, albo co kto mi jutro w klasie wpisze do pamiętnika. I jeszcze coś pamiętam... pamiętam piosenkę "Wszystkie dzieci nasze są.." i jak wszyscy śpiewaliśmy ją razem z Majką Jeżowską na jej występach w Szczecińskim Amfiteatrze. Ach to były czasy....


Ale pamiętam  coś jeszcze. Pamiętam, wierzcie mi, naprawdę pamiętam co dawano nam do jedzenia i w przedszkolu i w podstawówce. Owsianka na śniadanie, kawa zbożowa, na obiad mielone, ziemniaki i wielka kupka surówki na talerzu, do tego grochówka, fasolówka, barszcz ukraiński, krupnik, ogórkowa. Do popicia prawdziwy kompot. Na podwieczorek bleeee kisiel, budyń ale często, ba, prawie zawsze były też owoce. A w domu? Jadło się to co było, a że zahaczałam jeszcze o przerażający system kartkowy to jak coś było, jak rodzicom udało się coś uszczknąć, przekombinować to było. Jak mama zagadała z panią Zosią z mięsnego, wypiła z nią kubek czarnej kawy z dolewką i wypaliła paczkę papierosów to i schab się dla nas znalazł. Zawsze natomiast w domu były warzywa. Bo była działka, na której rodzice spędzali większość swojego wolnego czasu. Była sałata, rzodkiewka, szczypior, pomidory, ogórki, fasola szparagowa, cukinia, agrest, czarna i czerwona porzeczka, orzechy laskowe, śliwki, jabłka, gruszki, bób ahhhhhh wszystkiego w bród. Z resztą rodzice nadal korzystają z dobrodziejstw działki. Letnie wieczory zawsze kojarzyły mi się z koktajlem z kwaśnego mleka i porzeczek z działki - istna bomba probiotyczna i do tego jaka pyszna. Na kolację był garnek fasoli szparagowej- dosłownie garnek fasoli. Bez mięsa. W niedzielę było ciasto. U mnie nigdy z cukierni. Mama uważała ciasta z cukierni za profanację. Zawsze sama piekła. Ach mamusiu dziękuję Ci za placek drożdżowy z owocami. Najlepsze ciacho jakie w życiu jadłam. W szkole było i drugie śniadanie na stołówce i później 2-daniowy obiad. Wszystko zawsze robione na bieżąco. Dzieci przynosiły do szkoły na przekąski owoce w woreczkach- ja np zawsze miałam obrane i pokrojone jabłko. Nie jajko z niespodzianką, czy batonik ale jabłuszko. No czasem zdarzała się gorzka czekolada. Na pólkach sklepowych nie było przepychu. Nie było w czym wybierać, nie było zbyt wiele reklam a mydełka Fa przecież nikt nie zje. I mimo iż każdy miał tyle ile sobie nakombinował i ile udało mu się uszczknąć tyle jadł. Mówiono, że niedożywienie nie występowało, ale w tamtych czasach mówiono wiele rzeczy niezgodnych z prawdą. Więc tą kwestie pozostawię do rozstrzygnięcia starszemu pokoleniu -pokoleniu naszych rodziców bo oni te czasy pamiętają najlepiej.
Z czasem pojawiły się cuda wianki, dzikie węże. Dziś mamy nadal stołówki w szkołach i przedszkolach zarówno publicznych jaki prywatnych. Ale oprócz stołówek mamy jeszcze cuda technologiczne w kolorowych opakowaniach na półeczkach sklepowych. I tak oto ten koktajl z kwaśnego mleka i owoców z działki zastępuje się kolorowym jogurcikiem ze skrobią modyfikowaną, cukrem , konserwowanym owocami  "trzeciego" gatunku, barwnikami i wzmacniaczami smaku. Przekąska pt. jabłuszko w woreczku zastąpiona jest chrupkami, lub batonikiem. Najłatwiejszym sposobem podsumowania aktualnej, tragicznej według mnie sytuacji jest stanąć w kolejce do kasy w supermarkecie za mamą z dzieckiem, robiącą tygodniowe zakupy. Wystarczy spojrzeć co wkłada na taśmę? Cukierki, czekoladki, jajka niespodzianki, jogurciki smakowe, masło orzechowe, płatki kukurydziane ze "śnieżną pierzynką" z cukru, barwnikami i aromatami, chrupki (nawet te proste kukurydziane podnoszą glukozę do tego przypominam że większość kukurydzy pochodzi z upraw genetycznie modyfikowanych), kolorowe soczki "bez konserwantów i sztucznych dodatków" a  w składzie woda, cukier, skoncentrowany sok, kwasek cytrynowy, barwnik naturalny ( a to czego najwięcej jest zawsze na początku składu), pizze mrożone, a na koniec mama się "rzuciła" i kupilła truskawki. Ach ta mama, szkoda tylko, że mama widzi duże truskawki i nie zdaje sobie sprawy, że mimo że pięknie wyglądają i są pięknie zapakowane to pochodzą z Hiszpanii, gdzie pędzone najpierw na sztucznych nawozach, uprawiane szklarniowo i pryskane codziennie herbicydami, następnie pakowane i pryskane masą konserwantów by przetrwać podróż do Polski w końcu trafiają na stół tej mamy, bo jak to mówią "matka dzieciom". Cóż chciała dobrze, a że nie wiedziała... trudno żeby w natłoku spraw wiedziała, lub miała czas się zastanawiać.
Mały eksperyment- następnym razem jak przechodzicie obok McDonalda zajrzyjcie ile w środku siedzi dzieciaków?
Do tego jeszcze te akcje i kampanie społeczne pt."Pij mleko będziesz wielki". Moi drodzy! Nic bardziej mylnego. Weźmy pod uwagę kilka faktów. Aktualnie można kupić jedynie mleko wysokopasteryzowane (kiedyś było tylko pasteryzowane) lub UHT czyli sterylizowane. Wysoka temperatura tych procesów pozbawia mleko części wartości odżywczych. Do tego często mleko zanieczyszczone jest hormonami. Nie zawiera już tyle kwasu foliowego jak kiedyś, bo trawa na której pasą się krowy nie jest już wartościowa. Przyswajalność wapnia z tak przetwarzanego mleka budzi wątpliwości, natomiast obecny jest fosfor, który w zasadzie powoduje odwapinenie kości. Wątpliwy w tak przetwarzanym mleku jest stosunek wapnia do fosforu. Do tego wielu ludzi cierpi na alergię na białko mleka krowiego i wiele osób cierpi na nietolerancję laktozy. Ja jestem więc za kampanią pt. "Kto pije mleko, ten rzyga daleko!!!"- nie mylić z produktami przetwórstwa mleczarskiego , takim jak kefir, maślanka, twaróg, masło czy jogurt naturalny, bo te mają znaczenie prozdrowotne. Ale samo mleko????
Czas na podsumowanie i małe wytłumaczenie, co natchnęło mnie do napisania tego artykułu. Po pierwsze, niedawno był "Dzień dziecka", do tego jakiś czas temu wrzuciłam na mój blog wykład Jamiego Olivera na TED, wykład o ukrytym w żywności cukrze (http://www.ted.com/talks/lang/pl/jamie_oliver.html). Natchnęła mnie też nagłośniona jakiś czas temu przez media afera, w której to jedna z fundacji odnalazła jakiś gigantyczny odsetek dzieci w Polsce, które są niedożywione. I tu cała puenta. Droga Fundacjo! Drogi Czytelniku! Kiedyś za czasów żywności na kartki i wcześniejszych czasów postkomunistycznych dzieci bywały niedożywione, bo bywały. Dzisiaj dzieci nie są nie-do-żywione a nie-od-żywione i tu fundacja popełniła wielki błąd. Aktualnie mamy wszystko. Owszem, nadal są ludzie biedni ale są przecież programy żywieniowe, jest pomoc społeczna. Nie można powiedzieć, że dziś mamy więcej dzieci niedożywionych niż kiedyś, bo jest to niezgodne z rzeczywistością. Dzisiaj mamy problem innej natury- mamy dzieci przejedzone ale nie-od-żywione. I jak tak sobie porównuję, co kiedyś jadły dzieci, a co jedzą teraz, to myślę, że może i te posiłki kiedyś nie były do końca zdrowe i do końca przemyślane, bo przecież używano smalcu, odsmażano potrawy na odgrzewanym oleju, zapychano dzieci kisielem i budyniem, ale kiedyś rodzice starali się uszczknąć dla tych dzieci to co najlepsze. Jak tylko mogli starali się by dzieci zjadły coś pożywnego. Nawet w szkołach organizowano te jadłospisy tak, by z tego co było dostępne, złożyć coś dobrego. A dziś? Dziś daje się dzieciakom dosłownie wszystko, wszytko by zaspokoić ich apetyt, a nie głód, by zaspokoić ich odczucie przyjemności, a nie potrzeby zdrowotne, by zagłuszyć czymś słodkim nasze sumienie, że nie mamy dla dzieci czasu. Do tego jadłospisy konstruuje się na podstawie kombinacji wszystkiego co jest. Ostatnio korygowałam miesięczny jadłospis jednego z warszawskich przedszkoli, bo jadłospis stworzony przez jedną z bardziej renomowanych warszawskich poradni dietetycznych wołał o pomstę do nieba!!! Tuńczyk z puszki, znikoma ilość owoców, herbata z cukrem, galaretka owocowa, masło orzechowe, PARÓWKI!!!! Tak więc jak widać kiedyś mieliśmy czasy, kiedy dorośli mimo tego że nic nie było starali się żyć wg zasady: "Wszystkie dzieci nasze są", dziś przypomina to bardziej hasło: "Dzieci śmieci" albo raczej "Dzieci kosze na śmieci". Rodzice nie dajcie zaśmiecić własnych dzieci. W końcu to Wasze największe skarby!!! I pamiętajcie, coś co jest pięknie zapakowane, przetworzone, ma powymieniany szereg witamin i samo krzyczy prosto w twarz jakie jest zdrowe i wspaniałe, niestety takie nie jest. Żywność ponad produkt!!!
Przy okazji pozdrawiam wszystkich kolegów i koleżanki z przedszkola (może mnie jeszcze ktoś pamięta) i podstawówki (tu na pewno parę osób mnie pamięta)!!!!! I jeszcze Panią kierowniczkę stołówki, która dużo krzyczała, ale miała wielkie serce!!!